piątek, 31 sierpnia 2012

Boller er boller!

Nie do życia byłam ostatnio, stąd taka długa przerwa w dostawie relacji (powinnam chyba usunąć słowo codzienny z tytułu bloga ;). Przeziębienie wyprało mnie dokładnie ze całego nadmiaru sił witalnych pozwalających człowiekowi robić coś innego poza spaniem, jedzeniem i czytaniem głupot, bo na bardziej ambitne dzieła mózg reaguje oburzonym E, ty, no weź przestań. W ten oto sposób przez  dwa czy trzy dni skazana byłam na makaron-z-dodatkiem, ciasto i Fifty shades of Grey (strrrrraszna chała).

Ciasto upiekłam z nudów któregoś wieczora, bardzo proste i czekoladowe - znów poniekąd w rewanżu za te obfitości, którymi jestem cały czas częstowana (z całą pewnością głód mi nie grozi, nawet gdybym nie znalazła pracy :). I po odpowiednio długim czasie krygowania się i wahania, czy aby na pewno można sobie ten kawałek ciasta nakrojonego na wspólny talerz wziąć, rzucono się i zeżarto cały jeden placek na pniu. Drugi został do delektowania się po kawałeczku, przy herbatce.
A karmiona jestem głównie przez Sherry i Liyang, dwie Chinki z Szanghaju. Sprawia im to wyraźną radość, mnie także, więc jak tu odmawiać? Zwłaszcza, że baaardzo smakuje mi ich jedzenie: duszone warzywa, z których najlepszy jest bakłażan duszony w sosie sojowym, ryż, zupki miso, szerokie wstążki makaronu, kawałeczki wołowiny (miałam mieszane uczucia, kiedy Sherry radośnie oznajmiła mi, że tę wołowinę przywiozła/dostała z Chin - chińska krowa, ciekawe czy świeci w ciemności), pieczarki, marynowane korzonki jakichś roślin - same pyszności. Pałaszuję wiec wszystko, co mi podadzą, a dziewczyny tylko mi dokładają, jedz, mówią, ja już nie mogę, trzeba to skończyć, mówią, ten ryż, ten sos. I patrzą na mnie rozanielone, zwłaszcza Sherry, w której chyba odzywa się zmysł macierzyński.
Tak się zastanawiałam, czy może nie nadużywam ich uprzejmości?  Może one wyłącznie z grzeczności zapraszają mnie do stołu? Może tak w ich kulturze przyjęto? Ale wchodzę dziś do kuchni i widzę krzątającą się Sherry, która od progu strzela do mnie uśmiechem i pada zaraz sakramentalne: Czy jadłaś już śniadanie? Mówię, że nie, że dopiero zaraz sobie coś zrobię, a ona, och, ale ja właśnie zrobiłam, to może zjesz ze mną? Widzisz, ja tego wszystkiego sama nie zjem. Siadaj, siadaj. No to siadam, jak zawsze chętnie (duszona marcheweczka, bakłażan, ryż, marynowane coś), jemy i Sherry aż promienieje. Kończymy, Sherry zbiera ochoczo talerze i garnki, ja pozmywam, mówi, tyle mam energii, tak się cieszę, że ktoś ze mną zjadł śniadanie! I biegnie w podskokach do zlewu.
I jak tu odmawiać?

Wieczorkiem z kolei, Tulendra z kolegą, którego imienia ni w ząb nie mogę spamiętać, moi sąsiedzi Nepalczycy, poczęstowali mnie nepalskim ryżem curry z jagnięciną. Bardzo dobre, chociaż ostre, ze śmiesznym tajskim ryżem o długich ziarenkach. Zdecydowanie dłuższych niż w naszym ryżu. 
W ogóle, tutaj nie ma czegoś takiego jak zwykły ryż. Idziesz do sklepu i nie ma: jest za to wybór dziesięciu co najmniej (a na Grønland to już nie do policzenia) rodzajów: a taki, a owaki, basmati, jaśminowy, tajski, koreański, do sushi, do czegoś tam, i nagle człowiek rozumie, jaki to wysublimowany pokarm. Po zakupieniu odpowiedniego ryżu, płucze się go potem dwa razy, moczy przez pół godziny i gotuje w odpowiedniej ilości wody, pod ciśnieniem, w specjalnym urządzeniu, takim parowniku (początkowo parownik moich sąsiadów wzięłam za frytownicę, laiczka). Ale muszę powiedzieć że, różnica między tym ryżem, czy może raczej: Ryżem, a naszym czymś jest gigantyczna. Co ja będę jeść jak wrócę?

Byłam też znowu na Grønland po zakupy warzywno-owocowe i trochę mnie poniosło, bo wróciłam z całym plecakiem i torbą najróżniejszych smakołyków. Prawda jest jednak taka, że zapłaciłam mniej niż normalnie wychodzi w Meny czy Rimi. Ot, imigranckie sklepy, przyjazne studentowi.

Przerzucając się na klimaty bardziej norweskie, to jednym z największych piekarniczych przysmaków są tutaj tak zwane boller. Boller są to bułeczki, podobne trochę konsystencją do naszych drożdżowych, tylko trochę bardziej gliniaste, a jednocześnie w tej gliniastości tak dziwnie puszyste. Ciężko mi je opisać, (czyżby znów norweskie nieopisanie?) ale okazuje się, że nie mnie jednej! Tutaj możecie przeczytać cały dorodny artykuł - próbę opowiedzenia o całej magii zawartej w tych niepozornych, pachnących kardamonem bułeczkach, poprzetykanych tu i ówdzie rodzynkami.
Pierwszą boller zjadłam na Bleikoi, podczas naszej wspólnej wyprawy. Tak coś mi się wydawało, gdy widziałam je leżące w pachnącym stosiku na staroświeckiej tacy za kontuarem, że to coś tradycyjnego, więc spożyłam swoją bułeczkę w należnym szacunkiem. Była naprawdę pyszna, nieco cierpka, korzenna, z nutą rodzynkowej słodkości.

Tak mniej więcej wyglądają boller,
czasem zamiast glazury oprószone są po prostu mąką.

Oj tak. Miało być o czym innym, że wykłady, że norweski i Jeg snakke litt norsk og jeg forstår litt i że pani nauczycielka mówi do nas wyłącznie po norwesku, co wzbudza we mnie pewien rodzaj bezsilności pomieszanej z rozbawieniem, ale cóż: boller są boller.

Jadę jutro na pierwszą cabin trip do Nordmarki! Nordmarka to lasy na północ od Oslo, gdzie takich cabin jest podobno całe mnóstwo, a jedną czy dwie posiada nasz uniwerek. A jako że jedziemy się tam szkolić na wolontariuszy, to nic nie musimy za to płacić. I chyba mamy zapewnione wyżywienie, bo organizator całego zamieszania kazał się informować o nieprzyswajaniu pewnych rodzajów jedzenia, alergiach i tym podobne. Darmowe goferki! 

Ale żeby były goferki, to Erised musi iść spać.
I wyprać skarpetki, bo się jej niepostrzeżenie skończyły.
Mam nadzieję, że wyschną do rana.

Całusy!
Erised

P.S. Nigdy jeszcze nie zużywałam tak dużo mleka. To dziwne, bardzo dziwne zważywszy, że ja mleka nie lubię.

sobota, 25 sierpnia 2012

Miesięczny Łoś

No i dopadło mnie. Prędzej czy później musiało, aczkolwiek wierzyłam gorąco, że nastąpi to jednak nieco później (listopad...?), podczas jesienno-zimowych słot i zawiei. Ale dopadło już teraz. Khy, khy, siąp, siąp, ostry norweski klimat, zimne wieczory, chłodne poranki, południowe upały - Erised dopadło przeziębienie.

Ostatni z zapowiadanych na ten tydzień wykładów, środowy, o Złotym Wieku Wikingów, jako jedyny przypomina moje wykłady poznańskie. Oczywiście, nie wszystkie. Oczywiście na UAM-ie nie kazano nam czytać stustronnicowych ustępów z zajęć na zajęcia, ale to, że powinniśmy byli to robić, pozostaje niezaprzeczalnym faktem (patrz: Brencz). Oprócz obligatoryjnego czytania, aby dostąpić zaszczytu pisania egzaminu końcowego, musimy wygłosić ustna prezentację na wybrany temat i napisać pracę zaliczeniową. Brzmi jakoś znajomo: czytanki, referaty, prezentacje, no - wykładowca jest Ukraińcem;)

W czwartek poszłam na pierwsze spotkanie redakcji uniwersyteckiego magazynu The Monthly Moose (Miesięczny Łoś? Łosiowy Miesięcznik? Nie mam pojęcia jak to przetłumaczyć, żeby nie kojarzyło się z czymś takim). Poszłam, bo jak mogłam nie pójść? Mimo wielu nieudanych prób nawiązania rzetelnej, życzliwej i rozwijającej współpracy z różnymi gazetami i ludźmi je tworzącymi, nadal trwałam uparcie w przekonaniu, że jest to możliwe. No i okazało się że tak, jest! Trzeba było jedynie pojechać do cywilizowanego kraju.
Pełen profesjonalizm, zaopatrzenie, życzliwość, entuzjazm, twórcze podejście, zaangażowanie, chęć i troska o to, żeby naprawdę wszystko się udało, zamiast łatania dziur, opylania byle czym, byle jak, bez poczucia misji i zaangażowania. Przyszło chyba ze trzydzieści osób z najróżniejszych krajów, przerzucano się pomysłami, chętnie akceptowano każdą inicjatywę, nowość, ale co najważniejsze wszystko upakowane było w pewną ogólną ramę, a osoba odpowiedzialna za całokształt, wiedziała dokładnie czego potrzeba. Słowem, idealne wprost źródło wzorów i inspiracji, jak redagowanie gazety powinno wyglądać, powinnam wszystko w najdrobniejszych szczegółach spisywać, do wykorzystania, daj milordzie, jak wrócę. Tak mnie to wszystko oszołomiło, że sama nie wiedziałam, w co się angażować - pisanie, redakcję, dobór materiału? Na razie zdecydowałam się na pisanie i reportaże, ale jeśli nadarzy się okazja, może przerzucę się na co innego. W każdym razie teraz mam trzy tygodnie na napisanie artykułu o T-Mobile Nowe Horyzonty :)

W piątek poszłyśmy, tym razem z Tracy, na spotkanie na temat pracy dorywczej, numerów personalnych, podatków, płac i innych bardzo-potrzebnych-informacji, których mój rozumek nie jest w stanie sam ogarnąć (a może i jest, ale wzbrania się wszystkimi aksonami!), więc potrzebuje światłego przewodnictwa. Oświecono nas w sposób wielce satysfakcjonujący (rozumek zdecydował się zrozumieć). Co nie zmienia faktu, że strasznie to wszystko w tej Norwegii sformalizowane - ale może dzięki temu są stanie utrzymać ten nienaganny porządek?
Otóż okazało się, że aby założyć konto w norweskim banku potrzebuję numeru personalnego, zwanego D-number. Ale żeby takowy uzyskać, powinnam mieć pracę, inaczej czeka się miesiąc. Ale do otrzymania wypłaty potrzebuję konta. Błędne koło, nie wiadomo skąd zacząć. Po dłuższym główkowaniu jednak doszłyśmy z Dildorą do wniosku, że najważniejszym ogniwem jest praca - wypłaty nie dostaniemy przecież i tak od razu, a z umową w zębach czeka się na ten nieszczęsny numerek tylko tydzień.
Więc wybrałyśmy się dzisiaj na job-hunting, jakkolwiek to brzmi. Ja, jak to ja, oczywiście bałam się, że  znalezienie pracy okaże się koniec końców niemożliwe, bo nie będą chcieli nikogo, kto nie zna norweskiego, że zostanie nam jakiś zmywak (nie żebym jakoś się strasznie wzdragała przed tym, ale jednakowoż wolałabym nie musieć chodzić do tej pracy jak za karę), ale nie. Popytałyśmy w paru miejscach, nie wykazali niechęci, nawet słysząc że nie znamy norweskiego. Nie miałyśmy jednak ze sobą CV, a wszędzie go wymagają, więc zdecydowałyśmy się wrócić w poniedziałek z całym plikiem i szwendać się od jednego sklepu do drugiego.
A wiecie ile wynosi tu minimum za godzinę? 100-120 KORON. W przybliżeniu 60 złotych. Toż to niemal dziesięciokrotne przebicie! Nie dziwota, że na pchlim targu bluzeczki za 100 koron cieszyły się powodzeniem, toż oni nawet godzinę nie muszą na nie pracować.

Z innych ciekawostek mogę Wam powiedzieć, że stałą atrakcją organizowaną przez wszystkie stowarzyszenie studenckie są tutaj cabin trips. Cabins wyglądają mniej więcej tak:



Są to po prostu domki z bali. Rozrzucone po lasach Norwegii czekają na wynajęcie na jeden, kilka czy kilkanaście dni, służą za bazę wypadową do pieszych wędrówek (Norwegowie mają hysia na punkcie hiking), a w przypadku studentów za miejsce do imprezowania. Mi szykują się już co najmniej dwie takie wycieczki i mam szczerą nadzieję, że imprezowanie w norwesko-międzynarodowym wydaniu nie oznacza wyłącznie uchlewanie się na umór bardzo drogim alkoholem i czynności dewastacyjnych. Cóż, cabins nadal stoją...

Powoli wyczerpują mi się Pierwsze Wrażenie wszystkiego. Oczywiście będą mi się przydarzać nadal, jednak na pewno nie w takim stężeniu jak przez pierwsze dwa tygodnie (tylko dwa tygodnie? mam wrażenie jakbym tu była miesiąc). Zastanawiam się więc nad notkami tematycznymi, oprócz tych czysto pamiętnikarskich, może nad jakimś cyklem... Macie jakieś propozycje? Mielibyście ochotę poczytać o czymś konkretnym? Jedzonko? Kultura w Oslo? Przegląd fjordów norweskich? Klubów nocnych? Jestem otwarta na sugestie!


/Uch, jak ja nie lubię być przeziębiona.
Od razu nie mam na nic siły. Jak widać :p/

Trzymajcie się ciepło Czytelnicy!
Do napisania
Wasza
Erised

P.S. Zaczęłam biegać naokoło Sognsvann: blisko i darmo, więc trzeba korzystać. Moje mięśnie zawzięcie protestują przeciwko codziennej dawce czterech kilometrów, ale cóż, przyzwyczają się ;)

wtorek, 21 sierpnia 2012

Wykłady: wrażenie pierwsze

Lubię te norweską pogodę. Dziś znów szarość nieba rozpękła się na dwoje, potem troje, potem znikła, ustępując bieli i błękitowi, błysnęło słońce i fjord wrócił do pracy.

Jak na razie wrażenia z wykładów mam nadzwyczaj pozytywne. Po pierwsze są łatwe. Łatwe do zrozumienia, łatwe do nadążania, notowania. Po drugie - ciekawe. Pomimo początkowej bulwersacji poziomem uogólniania ("W czwartym wieku plemiona z terenów wschodnich zaczęły migrować na zachód, i kilka osiedliło się na południowym krańcu półwyspu skandynawskiego" - panie, a że to wędrówka ludów była, a jakie plemiona, a skąd, a że Wizygoci?!), stwierdziłam, że to nawet dobrze. Poza tym, no nie każdy musiał przerobić dokładne trasy i czas migracji ludów indoeuropejskich. Podejrzewam, że Amerykanie nie wiedzą, że takie coś w ogóle miało miejsce.

Faceta od runologii trochę się obawiałam. Nauczona przykrym doświadczeniem, że profesor, który zadaje studentom własną książkę jako lekturę obowiązkową NIE MOŻE BYĆ FAJNY, drżałam przed jakimś runicznym fanatykiem. A okazało się, że facet jest rewelacyjny, sprawia wrażenie prawdziwego naukowca, wiecie, profesjonalisty, każe czytać zadane teksty, ale też chodzi w podziurawionych drewniakach, podkoszulku, żartuje z Duńczyków i w ogóle. Bardzo, bardzo sympatyczny.

Tekstów, jak Wam poprzednio doniosłam, nie ma tak wiele, no ale na każde zajęcia COŚ trzeba przeczytać. No i na te dzisiejsze mieliśmy poczytać sobie Erica Moltke Runic writing. W sylabusie powiedziane jest, że wszystkie te lektury znajdziemy w dwutomowym kompendium Runology I i II. Za cholerę nie mogłam znaleźć tego kompendium na stronie biblioteki, Moltke był, ale z jakimś innym tytułem, Runology jako takiego nie było, a żadnych redaktorów czy innych nie podano. No to stwierdziłam, że pojadę rano do biblioteki i sobie poczytam, pięćdziesiąt stron, niewiele.
Okazało się, że biblioteka żadnym kompendium nie dysponuje i że muszę je sobie po prostu kupić w Akademice, kampusowej księgarni akademickiej (Matko Boska, raj to najczystszy, tyle cudownych książek, podręczników, światowe nowości w każdej jednej dziedzinie nauki - niech się schowają wszystkie nasze księgarnie). I naprawdę zamierzałam to zrobić, dopóki nie zobaczyłam ceny. Paść można na zawał, mówię Wam. Kiedy patrzyłam na ceny innych książek, wahały się od 200 do 350 koron i tyle zdolna byłabym wydać. Ale tych Wikingów chyba pogibało. Żebym za dwa tomy ksero (tak! kompendium w ich wydaniu to zwykłe ksero wymaganych tekstów, zbindowane razem) miała zapłacić łącznie 1000 KORON, to chyba musiałabym mieć coś nie tak z głowiną. Więc zrobiłam inaczej: kucnęłam z boczku i spisałam sobie wszystkie źródła. I oddałam mówiąc zbolałym głosem, że niestety, na razie za drogie dla mnie. No, i teraz po prostu pójdę do biblioteki i sobie poczytam ze źródeł. Z pewnością posiadają je wszystkie. 
Naprawdę, jacy Ci ludzie niezaradni, dają się kroić z kasy jak woły rzeźne. Nie ma to jak być polskim studentem;)

A na koniec nie lada smaczek! Oto Arum, wykonująca swoje tradycyjne koreańskie jedzonko - nie miała zupełnie nic przeciwko umieszczeniu tego filmiku na blogasku, więc umieszczam. Indżojcie!



Jutro czekają mnie Wikingowie w Złotej Erze.

A tymczasem
Do napisania!

Całusy
erised

poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Wyspy szczęśliwe, jaskinia sów i czemu czasem mieszkam w przedszkolu

Pada.
Moglibyście pomyśleć, że to w Norwegii normalne, a może powinnam się nawet cieszyć, że deszcz, a nie śnieg i że nie ogłaszają zagrożenia napaściami ze strony niedźwiedzi polarnych. Trzeba skończyć z tym mitem raz a dobrze. 
Padanie deszczu jest o tyle warte wspomnienia, że przez ostatnie dziesięć dni które tu jestem, padało ze dwa razy. Pozostałe dni były niemal upalne, biało-błękitne i przejrzyste, nasycone wilgotnym morskim zapachem, rozgrzaną ziemią i skrzypieniem lin pod napiętymi żaglami. Takie to były dni. 

A teraz pada. Kapie i siąpie, ale miły to deszcz, spokojny i równiutki, spadający pod kątem niemal prostym z równomiernie gołębioszarego nieba. Zasnuł szczyty oparem mgły, zarzucił woal na fjod, ukrył, zakrył przed światem. Dziś fjord odpoczywa.

Ostatnie dni były dość szalone, od samego rana do późna w noc. Stąd taki przestój na blogu - pędziłam do przodu, żeby mieć co opowiadać :D

W czwartek z samego rana popędziłam zapytywać się, czy na pewno wszystko dobrze zrobiłam z zapisywaniem się na kursy. Ostatecznie, po długich dywagacjach, wybrałam takie oto:
  • Objects and identity of the Viking Era (750-1000) - bardzo fajny kurs w instytucie archeologii i konserwacji zabytków, dający obraz historyczno-socjologicznych wpływów kultury Wikingów w okresie wielkich podbojów na inne kultury.
  • Runology - General Introduction - ćwiczenia połączone z praktykami. Niby studia lingwistyczne, ale z tego co widziałam w sylabusie, więcej do przeczytania było na metodologię badań terenowych.
  • Norwegian Life and Society - wykład o historii, kulturze, wpływach itd. w Norwegii. Może być albo bardzo nudny, albo bardzo ciekawy, pierwszy z nich - dzisiaj!
  • Norwegian Language for Exchange Students level 1 - regularny kurs norweskiego zakończony egzaminem ustnym i pisemnym, którego zaliczenie na ocenę D lub wyżej, pozwala na przejście na level 2. Bardzo przydatne, jeśli chciałabym kontynuować norweski w Poznaniu (a raczę zechcę :)
Każdy z kursów obejmuje jeden dwugodzinny wykład lub ćwiczenia w tygodniu, oprócz norweskiego, te zajęcia mam dwa razy po trzy godziny (uhuhu, będzie ból, bo mam na popołudnie. Ale sama chciałam). Szczerze mówiąc odradzono mi branie na siebie trzech kursów i języka, bo to tyle pracy, tyle pracy, że nie będę miała czasu na nic innego. Ale, mówię do pani, przecież to tylko dwie godziny w tygodniu. Tak, mówi pani, ale my tutaj stawiamy na pracę indywidualną, a nie tak jak wy na dużą ilość zajęć. Przyznam, że trochę się przejęłam, w sumie bardzo chciałabym mieć czas na wolontariaty, Uglebo (o tym za chwilę), wycieczki, czy spotkania ze znajomymi. Ale powiedziano mi też, że mogę sobie pochodzić na wszystko, zobaczyć, czy coś mi nie odpowiada i zrezygnować z jednego, na przykład w październiku. Niech będzie, pomyślałam. Ale wróciłam do domu, wchodzę na sylabusa jednego kursu, drugiego... Literatura obowiązkowa na runologię:

Terje Spurkland: Norwegian Runes and Runic Inscriptions (The Boydell Press 2005).
In addition to this students are to read approx. 200 pages of selected literature suggested by the teacher (given further down on this page). These selected texts are all taken from two compendiums: Runology I and Runology II. (i tu wymieniono około 20 dzieł po jednej stronie)

Additional reading:
Moltke, Erik: "Runic writing" in Runology I: 1-55.
Williams, Henrik: "The Origins of the Runes" in Runology I: 81-88.
Antonsen, Elmer: "Sacral or secular?" in Runology I: 130-166.
Barnes, Michael: "On Types of Argumentation in Runic Studies" in Runology I:253-260.
Haugen, Einar: "On the Parsimony of the Younger Futhark" in Runology I:253-260.
Liestøl , Aslak: "The Literate Vikings" in Runology II:3-13.
Fuglesang, Signe Horn: "Swedish Runestones of the Eleventh Century: Ornament and Dating" in Runology II: 63-83.
Haugen, Einar: "The Dotted Runes: From Parsimony to Plenitude" in Runology II: 151-160.
Seim, Karin Fjellhammer: "A Review of the Runic Material at Bryggen" in Runology II: 203-216.
Gustavson, Helmer: "Latin and Runes in Scandinavian Runic Inscriptions" in Runology II: 235-251.
Spurkland, Terje: "Scandinavian Medieval Runic Inscriptions - an Interface Between Literacy and Orality?" in Runology II: 289-296.

Sami więc widzicie, że nie ma tego tak bardzo dużo, a jeśli będziemy pracować na tymi tekstami systematycznie, to tym bardziej żadnego problemu być nie powinno.
Podobnie rzecz się ma z Norwegian Life and Society (1 książka...), trochę więcej czytania jest na Viking Era, ale no naprawdę - 12 godzin zajęć...?

Wszystkie sprawy z kursami załatwiłam gdzieś do godziny pierwszej, poznałam dodatkowo kilku nowych ludzi, pogadałam sobie z Dildorą (bardzo sympatyczna dziewczyna z Uzbekistanu studiująca Transcultural and gender studies w Heidelbergu;), a na 17 miałam swoją zmianę w namiocie Studio Festivalu. I aż do północka nalewałam piwo, będąc już o niebo sprawniejszą w wydawaniu reszty (może dlatego, że płacili głównie kartą...). Było naprawdę bardzo fajnie, tłum nie był duży, muzyka nie za głośna, można było pogadać: i między sobą, i z klientami. Około 22 zdążono zaprosić mnie na trzy różne imprezy, dziesięć razy pochwalić mnie, że jestem cool, bo jestem tu tydzień, a już angażuję się z wolontariat na festiwalu, ze cztery razy zdziwić się, że jestem z Polski, raz pomachać blond grzywką, że niby uwodzicielsko (nie zauważyłam), wrażeń za cztery wieczory. Zaczynam bardzo lubić tę pracę.

W piątek zaspałam. Położywszy się spać po powrocie gdzieś koło 3, nie nastawiłam sobie budzika, licząc w jakimś pijanym widzie chyba, że może sama jakoś się obudzę o ludzkiej godzinie. No, nie obudziłam. A w piątek w godzinach późno porannych i wczesnopopołudniowych przewidziane były spotkania Buddu Groups pod wdzięcznym tytułem How to be a norwegian student? Czyli chwilka humoru pod adresem Norwegów w wykonaniu jakiegoś komika (ci to mają dystans do siebie. Wiecie, skąd wzięli się Norwegowie? Ktoś kiedyś stwiedził: nie lubię ludzi, pojadę do Norwegii! Za nim przyjechali kolejni i kolejni, osiedlając się tak daleko od siebie jak to możliwe, aż stworzyli naród Ludzi Siadających do Siebie Plecami w Tramwaju), potem spotkanie ze studenckimi stowarzyszeniami i darmowe jedzonko. Wiem, bo poszłam i tak, ze studenciakami matematyki, ekonomii i innych tam, którzy mieli na 12 - kto rozpozna, że nie jestem z ich grupy;)

Tak się zasiedziałam na tym spotkaniu, że spóźniłam się na wolny wykład Thomasa Erikssena. Każdy antropolog wie, kto to jest Thomas Hylland Erikssen, autor podstawowego podręcznika z wprowadzenia do antropologii! A jego macierzystym uniwerkiem jest właśnie ten, Uniwersytet w Oslo. Szał ciał, stwierdziłam, że muszę, muszę iść. Wpadłam trochę spóźniona, więc już automatycznie nie wiedziałam, o czym jest mowa, a zanim zdążyłam się wsłuchać - zadzwonił pilny telefon, więc wyszłam... i nie wróciłam. Może jeszcze będzie szansa zdobycia autografu :) (Myślałam, że jest starszy, ten Erikssen, a on się miotał po tym podium żwawo jak sarenka).

Zamiast siedzieć na wykładzie popłynęłam sobie na jedną z wysepek Oslo, Hovedoyę. Na tę, i kolejne cztery, krążą regularnie co godzinę małe stateczki, które oni nazywają batami. Są częścią transportu miejskiego, więc nie trzeba kupować żadnego dodatkowego biletu. Wypływają z przystani o nazwie Vippetangen, położonej zaraz obok twierdzy Akershus. 


Nie żeby jakoś luksusowo.

Takie oto stateczki kursują.

Pogoda była przepiękna, ciepło, lekki wiaterek, fjord spokojny. Myślałam, szczerze powiedziawszy, że podróż będzie trwać trochę dłużej, a trwała... pięć minut. Naszła mnie refleksja, że taką odległość w sumie pokonałabym wpław, ale, niech będzie, popłynę stateczkiem.

Hovedoya jest przepiękna. Chyba rzeczywiście zaczynam odnajdywać klucz do norweskiej przyrody. Na pół dzika, na pół oswojona, zostawiona sama sobie, zaadaptowana w pierwotnej postaci, przyjęta, wchłonięta. Ostre, skaliste brzegi porośnięte miękką trawą, kolorową od kwiatów, ścieżka wydeptana wzdłuż zatoczki, dno widoczne w przejrzystej wodzie.
Nie oparłam się. Wykąpałam się we fjordzie. I wiecie co, nie pamiętam, po prostu nie pamiętam kiedy ostatnio coś sprawiło mi tyle czystej, niezmąconej niczym radości, po prostu śmiałam się sama do siebie. Nie lubiący ludzi Norwegowie uprzejmie zgodzili się popilnować mi rzeczy (nie wiem, kto miałby mi je zabrać, umościłam się na skale tuż nad woda), nie zwracali najmniejszej uwagi na to, że pływam, było nie było, w bieliźnie, taplam się, brodzę w wodorostach, grzebię w dnie, panie, ich to nic a nic nie obchodziło - i choćby za to bardzo ich lubię.
Cudowne doświadczenie. Jedno z najlepszych w życiu.


Mały czerwony domek w lesie

Ruiny dwunastowiecznego klasztoru cysterskiego

Ścieżka wzdłuż zatoki. Po lewej kwiecie

Plaża, hehe.

Nogi Erised zanurzone w krystalicznej wodzie fjordu


Opaliłam się dość mocno (w ogóle jestem tak brązowa, jak nigdy w Polsce nie bywam), popluskałam się, posiedziałam, zjadłam zachomikowaną darmową tortillę i pojechałam do domu, bo o 18 zaczynała się moja zmiana w Uglebo. 

Uglebo to taki pub studencki, należący do jakiegoś stowarzyszenia filologicznego, sięgającego korzeniami gdzieś w wiek XIX. Wpadliśmy tam podczas naszej pierwszej wędrówki po kampusie (a może drugiej?) i bardzo nas zachęcali, abyśmy się do nich przyłączyli. A że mi bardzo się praca barmana podoba, to się ochoczo zapisałam. 
Pub ten znajduje się w piwnicy wydziału humanistycznego, ale gdybyście tam weszli, poczulibyście bijący od ścian blask wzorów matematycznych, języków programowania i schematów przetworników. Poczułam to i ja i, zdziwiona, powiedziałam o tym jednemu ze stałych studentów-pracowników. I wiecie, co się okazało? Że faktycznie, przejęli to miejsce od jakichś ścisłowców, ale nie mają kasy, żeby zmienić wystrój, więc dodali sowy tu, sowy tam i voila!, jest Uglebo. Słowo to bowiem znaczy tyle co: jaskinia sów. 
Znów bardzo mi się podobało, znów zaliczyłam zdziwienie, że jestem z Polski (mój Boże, wolę nie myśleć, jakie mają zbiorowe wyobrażenie Polaków...) i napiłam się pierwszy raz norweskiego piwa. Nazywa się Hansa, pochodzi z małego browaru w Bergen i jest obrzydliwe. Przestałam żałować, że tak dużo kosztuje.

Najlepsze jest to, że ja, która w Polsce nigdy nie czuję się od razu dobrze w obcym towarzystwie, tutaj po prostu wychodzę na jakąś niebywale śmiałą i kontaktową osobę. Nie wiem, czy to ja czy może punkt odniesienia.

W każdym razie na pewno nie zrezygnuję z tej pracy - zwłaszcza teraz, kiedy nauczyłam się nalewać Erdingera! :D

Sobota była spokojna. Padało jak dziś, ale i tak wybrałam się na Grønland. To taka dzielnica we wschodnim centrum Oslo, gdzie znajduje się mnóstwo tanich sklepów imigranckich, i wszyscy studenci się tam zaopatrują, zwłaszcza ci z egzotycznych krajów. Bo znaleźć tam można wszystko, w życiu nie widziałam tylu rodzajów warzyw, sosów, kremów, past, nasion, olejów, herbat, owoców, słodyczy, makaronów, ryżu i wszelakiego dobra, gdzie połowa nie wiem, jak się nazywa ani do czego służy, oprócz tego, że do jedzenia. Ja zaopatruję się tam w warzywa i owoce, naprawdę o połowę tańsze niż gdzie indziej.
Więc zaopatrzyłam się, zaopatrzyłam się też w gazę, bo w swej piątkowej pływaczej euforii nie zauważyłam, jak pocięłam sobie stopę na ostrych muszelkach. Wcale nie bolało, a w każdym razie mniej niż portfel po wybuleniu horrendalnie wielkiej sumy na gazę wyjałowioną. Nabyłam też łososia, też myślałam, że to ten tańszy, ale to był ten droższy. No nic, kupiłam i tak, mam obiady na tydzień.

W niedzielę wybrałam się z moją paroma osobami z mojej buddy group na wycieczkę po wysepkach. Było ciepło, parnie i tłoczno, bo, jak zauważyłam, jak tylko słońce wychynie zza chmur, zaraz chmary Norwegów wylegają na powietrze. Więc wzięliśmy znów prom z Vippetangen (na początku obeszliśmy jeszcze Akker Brygge, najbardziej stylowe miejsce na shopping i najdroższe apartamenty w mieście), opłynęliśmy Hovedoyę, Lindoyę, Nakholmen i wysiedliśmy na Bleikoi. 
Wysepka - miniaturka. 
Wysepka pełna malutkich drewnianych domków letniskowych, ślicznych jak z pudełeczka. 
Wysepka - port dla gromad łódek i żaglówek. 
Wysepka rezerwat przyrody. Coś pięknego.

Akker Brygge - deptak.
Po lewej cumują jachty mieszkańców :D

Apartamet - łódź wWikingów

Całe międzynarodowe towarzystwo;
od prawej: Dildora, Mara, Tracy, Sanna, Yifang, Chłopiec z Hongkongu

Widok na Lindoyę


Czyż nie uroczo?

Ten domek to mój faworyt. Domek - miniaturka.
Wróciliśmy koło 18, udało mi się wyprać ciuchy, na programie wełna, co prawda, ale dobre i to, zważywszy na idiotyzm organizacji tutejszej pralni. Po co komplikować sobie życie płaceniem kartą kredytową za pralnię w akademiku?! Nie rozumiem zupełnie. 

A wieczorem mieliśmy pancake party. Ciągle ktoś częstuje mnie jedzeniem, więc postanowiłam usmażyć wszystkim naleśniki, a Arum przypięła od razu kartkę na tablicy, całej wspólnej kolacji. Mój Boże, czułam się jak jakaś Martha Stewart, obserwowana przez sześć par oczu i cztery aparaty jak robię naleśniki. A jaka radocha była jak przerzuciłam go na patelni! Nagrano mnie ze trzy razy i obfotografowano na wszystkie strony. Oj, ci moi Azjaci, czasem naprawdę mam wrażenie, że mieszkam w przedszkolu. Ale tylko czasem. Wpadła Dildora, więc siedzieliśmy i jedliśmy w siedem osób, bardzo było fajnie. Podobno wszyscy Arum zazdroszczą, że ma takich fajnych współlokatorów, że jemy sobie razem, gadamy i w ogóle. Pewnie, że fajnych :D

Gratuluję, jeśli dotarliście aż tutaj! Tyle się dzieje, że nie sposób tego zmieścić w kilku zdaniach, a ja potrzebuję też trochę czasu, żeby popatrzeć na sprawy z dystansu, żeby przesiać co ważne, co mniej, czemu poświęcić więcej miejsca, co pominąć, lub tylko wspomnieć.

Ale już kończę.
Za dwie godziny idę na swój pierwszy wykład w Norwegii!
Trzymajcie kciuki.

Wasza
Erised
Mistrzyni Naleśników

czwartek, 16 sierpnia 2012

Do góry wznieść kufel złota...

Pogoda w Oslo zwodniczą jest. Człowiek myśli, że ciepło, przez szyby słońce grzeje jak zwariowane, wybiega na dwór, a tu przez gołe nóżki, gołe rączki przebiega dreszcz w rozmiarze niebo-tycznym. Na słońcu faktycznie jest niemalże gorąco. Gdy wejść natomiast w cień, zaraz temperatura spada dramatycznie o dobre kilka stopni. Tak samo wieczorem. Liczę, że mój organizm to wytrzyma ;)

Nalewaczem piwa okazuję się wcale dobrym! Nie jest to w końcu takie trudne. Gorzej jest natomiast w wydawaniem reszty, Erised nie powinna zajmować się matematyką w trudnych warunkach ciągłego pośpiechu (nie mówię, że w ogóle powinna...). Tym niemniej po początkowych trudnościach nauczyłam się chyba na pamięć ile wydawać z każdej kwoty za taką, a taką liczbę piw. 
Samego festiwalu nie zdążyłam jeszcze zakosztować, może poza wątpliwej urody koncertem hiphopowym, który zagłuszał nas przy barze wczorajszego wieczora (to jednak zdecydowanie nie moja bajka). Gdybym zdecydowała się pracować jutro na imprezie z okazji otwarcia semestru, posłuchałabym więcej, ale kończyć pracę o 3:30 nad ranem wcale mi się nie uśmiecha. Nie mam pojęcia czym miałabym dotrzeć do Kringsja, chyba jakimś nocnym autobusem, ale czort je wie, jak, gdzie i kiedy jeżdżą.
Więc obstaję przy namiotach, jednym na kampusie w Blindern, drugim na HiOA, szkole zawodowej i pedagogicznej zainstalowanej na terenie dawnego browaru (skąd my to znamy:) na Frogneseteren. Piękna to okolica swoją drogą. Pospacerowałam tam sobie dzisiaj, raczej przypadkiem, bo chciałam dotrzeć do parku Vigelanda, ale tak spodobało mi się jeżdżenie tramwajami, że się tak przesiadałam z jednego w kolejny, aż wyszło, że kręcę się w głównej mierze w kółko. Więc wysiadłam i poszłam, tak, o, przed siebie, gdzieś na azymut Majorstuen, a potem Vigelandsparken. I trafiłam!

Park jako park jest piękny: mięciutka zielona trawka, równo ładnie przycięta, żwirowe alejki otulone szpalerem drzew. Natomiast główna atrakcja parku, czyli rzeźby Vigelanda, są w moim odczuciu koszmarne i nie powinny tam stać, bo mogą straszyć dzieci (których swoją drogą było bardzo dużo, nie bardzo różowych i z porządnymi turystycznymi plecaczkami, tylko w miniaturze). Nawiązują mam wrażenie, do estetyki realnego socjalizmu, jak wiemy z autopsji, mocno wątpliwej. Gromady nagich, wykutych w szarym granicie postaci ludzkich, kłębiących się, stojących, siedzących, patrzących na siebie, przytulających, odpychających, z górującym nad nimi obeliskiem z powykręcanych ludzkich ciał. Mam skojarzenia z Voldemortem...

A potem spotkałyśmy się z Karoliną, koleżanką z czasów i studiów, których wolałabym nie pamiętać, i prawie mi się udaje. Zauważam, że coraz ciężej  mi opowiadać o przyczynach rezygnacji z kogni, bo po prostu wszystko mi się zaciera, już dawno tamte wydarzenia przestały być warte trzymania w głowie i trucia okolicy. No, a że cała trauma już dawno minęła, więc nie miałam żadnych obiekcji przeciwko zobaczeniu się po tylu... ilu? Siedmiu miesiącach. Tyle czasu.

Połaziłyśmy znów po Akershus - nie miałam pojęcia, że ta twierdza jest taka wielka, okazuje się, że w piątek zwiedziłam tylko malutką jej część. Potem po centrum Oslo (pamiętam już mniej więcej układ ulic niedaleko nabrzeża!), i na koncert filharmonii narodowej, na scenie przed Ratuszem (ja wiem, czy on taki aż obrzydliwy? zaczynam mieć wątpliwości), zupełnie darmowy. Grali 9. Symfonię Bethoveena i jakem mało umiejętna w rozpoznawaniu melodii, zwykle bowiem po koncercie wiem, że mi się podobało lub nie, zdawałam się rozpoznawać niektóre fragmenty z jakichś filmów czy bajek. No, na końcu oczywiście odśpiewali Odę do radości w szlachetnym folksdojczkim języku, i zaraz potem się zmyłyśmy, mało wytrwałe na dotyk Sztuki.... Albo po prostu śpiące. Piwo, rozumiecie.

Najgorsze jest to, że nie dostałam swojego obligatoryjnego kuponiku na Carlsberga, bo dziewczyna piastująca nad nimi pieczę nie dotarła do czasu naszego wyjścia. A piwo, jak wiadomo, w Norwegii chodzi niemalże na sztabki złota. A co najmniej 59 Kr (panie, 33 złote za pół litra lanego?!)

Życzcie mi powodzenia, jutro ostatecznie rejestruję się na kursy i stoję za barem do północka.
Powinna iść spać.
Zatem - dobranoc Wam z serca chłodnej i ciemnej norweskiej nocy!

Do napisania
Erised

P.S. Picasa będzie. Najbliżej w sobotę.

poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Pakiet powitalny

Połowa administracyjnego chłamu już za mną. Byłam dzisiaj w Blindern odebrać swój pakiet powitalny, przy okazji załatwiłam sobie bilet miesięczny, więc mogę sobie jeździć ile mnie się podoba i gdzie. Jak zwykle, z tego co zauważyłam, do obsługi oddelegowują młode energiczne tutejsze studentki, tak mnie musiał obsługiwać jakiś niemrawy otyły facet klikający w tempie jeden klawisz na minutę (ale to taka łyżka dziegciu w beczce miodu:).

Spotkanie buddy group przebiegło dość... mało informatywnie. Nasz buddy wyglądał na mocno skacowanego (wczorajsze Erasmus Party podejrzewam...), bo mówił niemal niesłyszalnie, oprowadzał nas bardzo niemrawo i wyłącznie po kafejkach, gdzie kupował sobie a to kawkę, a to coś innego do picia, w każdym razie wyraźnie stawiał się na nogi. Za to ludzie... tak niezwykle przyjaźni, otwarci i sympatyczni, że aż po prostu nie chciało się wierzyć. Porównując ich z Polakami, wychodzimy zdecydowanie niekorzystnie. Przynajmniej mi, przy poznawaniu nowych ludzi, towarzyszyło ich wieczne spięcie, nadęcie, upozowanie i jakaś zawoalowana, ksenofobiczna nieżyczliwość. Nie zawsze, oczywiście, ale bardzo, bardzo często. Tutaj ani przez chwilę nie czułam się nie na miejscu, przeciwnie - jakbym była jednym z puzzli w wielkiej układance.

Na ceremonię rozpoczęcia w centrum nie poszłam i dobrze, bo Arum wróciła zmoknięta i znudzona przemowami po norwesku. (pogada się dzisiaj trochę popsuła). Ja za to pogadałam sobie z Mamutem (mało go tutaj, za mało...), pozapraszałam nowych znajomych na fejsbuku (Czeszka-etnolożka, yay!) i w ogóle posprzątałam przedostatnią brudną szafkę w kuchni (nie chcecie wiedzieć co tam znalazłam...).

Jutro zaczynam swoja pierwszą zmianę wolontariacką na Studio Festival. Mam być pomocnikiem barmana w jakimś namiocie, który nie mam pojęcia, gdzie się znajduje, ale zważywszy na wszystko, na pewno dowiem się tego w odpowiednim czasie :)

A jeszcze wczoraj byłyśmy z Arum nad jeziorkiem Sognsvann. Przepiękne miejsce pięć minut drogi od Kringsja.




Zdecydowanie pięknie.

A tymczasem
Do napisania!
Całusy
Erised

niedziela, 12 sierpnia 2012

Norweskie nieopisanie

W piątek wszystko zaczęło się od zakupów. Musiało, bo zaopatrzona byłam jedynie w herbatę. Na samej herbacie owszem, trochę jechać się da, zwłaszcza jak człowiek ma żołądek ściśnięty na supełek, ale takiej z cukrem. A cukru też nie miałam.

Więc poszłam się zmierzyć z demonem zakupów w Norwegii. Nie powiem ile to ja się nasłuchałam, jak koszmarnie drogo jest w Norwegii, jak mnie będzie stać jedynie na jogurt i tuńczyka od czasu do czasu, jak chleb kosztuje tam na nasze dwadzieścia złotych. No cóż, po czymś takim przygotowana byłam przetrwać faktycznie o jogurcie. 
Cóż, okazało się, że sporo z tego, co usłyszałam było mocno przesadzone. Wspomagając się informacjami nabytymi wśród współlokatorów i na tym blogu zrobiłam zakupy za mniej więcej równowartość tego, co zapłaciłabym w Biedronce, w sklepie znajdującym się o rzut beretem i wcale nie było to Kiwi, które podobno miało być tym najtańszym. Była to Meny, taki nasz Piotr i Paweł, tylko sprzedający produkty tańszych linii jak słynny tutaj First Price, tańszy o około 70% od tych klasycznych. Więc kolejny mit został obalony.

Po śniadaniu pojechałam wreszcie do miasta. Na początku zahaczyłam o kampus, żeby uzyskać potwierdzenie, że faktycznie przyjechałam. Naprawdę ROBI WRAŻENIE. To zespół około dwudziestu czy dwudziestu paru budynków zgromadzonych na jednym ze wzgórz Oslo. Z tego, co zdążyłam zauważyć znajduje się tam wszystko, po prostu wszystko łącznie z apteką, odpowiednikiem naszego empiku, kawiarniami i sklepami. Największa ze wszystkich jest biblioteka, gigantyczny gmach wsparty na szeregu czarnych marmurowych kolumn. Wlazłam oczywiście do środka i tak, od środka też jest niesamowita - bardziej jak jakieś centrum konferencyjne z kawiarnią i salami wykładowymi po lewej, a czytelnią i magazynem po prawej.

Na kampusie zdobyłam darmową turystyczną mapkę, z której wynikało, że do centrum jest z Blindern jakieś trzy czy cztery kilometry, więc stwierdziłam, że nie ma co kupować biletu i znakomicie zrobi mi taki spacerek. Zwłaszcza, że wyjątkowo trudno byłoby mi się zgubić na przestrzeni pięciu kilometrów kwadratowych... 

Więc poszłam mniej więcej na fjord. I tak sobie łaziłam, wałęsałam się to tu to tam, oglądałam kolorowe domki, wyżej drewniane, a w miarę schodzenia bliżej centrum murowane, pięknie ozdobione, z balkonikami na wzór altanek zastawionymi drewnianymi krzesełkami i kwiatami. Było dość pustawo, bardzo przyjemne zjawisko po zatłoczonych ulicach miast południa, zielono, Oslo to niesamowicie zielone miasto. Oczywiście ze trzy razy poszłam nie w tą stronę trafiając na przykład w jakąś chyba bardziej luksusową okolicę, Gimle treasse, skąd roztaczał się rewelacyjny widok na fjord. 

Ale wreszcie trafiłam na park otaczający pałac królewski. Norweski pałac królewski jest wielkości, no ja wiem? Zamku w Łańcucie? A zdecydowanie mniej ozdobny, prosta bryła z kolumnadowym portykiem. Przed nim stoi pomnik króla Karola III Jana na koniu (zauważam tu analogię...:) Z zamku posadowionego na wzgórzu rozpościera się widok na Karl Johans Gate, centrum turystyczne, handlowe i kulturalne w Oslo. No, tam już jednak było tłoczno, i to zarówno od turystów jak i miejscowych. Trudno mi cokolwiek oceniać na pierwszy rzut oka, ale Karl Johans Gate wygląda na miejsce, gdzie po prostu się chodzi i bywa.

Posiedziałam chwilę na trawniczku przed jakimś ładnym budynkiem (potem okazało się, że to parlament...) i poszłam wreszcie nad ten fjord, bo mnie ciągnęło do wody jak nie wiem co. No i... nie bardzo wiem jak to wszystko ogarnąć słowami, nie umiem tego nazwać, określić, opisać plastycznie i wiernie. Podejrzewam, że na tym polega niezwykłość Norwegii, że człowiek nie wie, jak ją opowiedzieć - takie zagadkowe połączenie prostoty, zwyczajności i czegoś do szaleństwa niepojmowalnego. Sami zobaczcie, no niby wychodzi się na plac - ale to nie jest plac. Na zatokę, nabrzeże, port, przystań - ale to nie jest żadne z nich. To coś z każdego i zarazem wyższego niż wszystkie. Ja tak to przynajmniej odczuwam. I ten ratusz, i te fontanny, kwiaty, promy, trzeba by Hemingwaya albo Doris Lessing...








Sami widzicie. Potęga w prostocie. Na pierwszy rzut okaz człowiek patrzy i nic. Potem wraca do domu i uświadamia sobie co widział...

Siedziałam na tej Przystani-nie-Przystani już sama nie wiem ile. Potem się zebrałam i poszłam do twierdzy Akershus. I kurde, to samo.







Sama się właśnie w tym momencie oświeciłam.
Z Akershus wróciłam już do akademika, nawet-nawet głodna.

A wieczorem przystąpiłyśmy: Arum, Sherry, Etiopka i ja do sprzątania kuchni, która była zasyfiała koszmarnie. Tulendra, mój sąsiad Nepalczyk, który mieszka tu już drugi rok mówił, że w zeszłym semestrze mieli tutaj dwóch ziomków Hiszpanów czy innych Arabów, którzy wiecznie urządzali dzikie imprezy na 50 osób, natomiast nigdy po nich nie sprzątali. Wyobrażacie sobie jak to wyglądało. Arum i Etiopka, które wprowadziły się tu tydzień temu mówiły, że i tak już trochę posprzątały, wywaliły baterię butelek, śmieci, ale i tak wyrzuciłyśmy jeszcze ze cztery wory, w tym dwa wory z balkonu. Ale i tak najgorszy był piekarnik - kopalnia węgla rodem z How clean is your house. Wyczyściłam go ile mogłam zdzierając sobie skórę z rąk, ale teraz da się w nim coś upiec! Arum wszystko dokładnie dokumentowała z zapartym tchem ;)
No, około 22 wszystko zostało doprowadzone do jakiego takiego ładu i porządku. Oczywiście można by się zmagać i szorować wszystko miejsce po miejscu (gdybym była sama to pewnie bym tak zrobiła...) ale bez przesady, jest raczej czysto. A co najważniejsze, pobyliśmy trochę razem a nic nie łączy tak, jak wspólna praca, no nie? :)

Wczoraj natomiast wybrałam się na Holmenkollen. COŚ NIESAMOWITEGO. Już samo to, że kolejka wspina się na najwyższy szczyt Oslo mijając domki wyglądające jak usadowione w środku lasu, drewniane, kolorowe, schludne i zadbane, ale rozlokowane z jakąś swobodną beztroską, to tak, to tak, bokiem, przodem, tyłem, jak-się-dało. Skocznia: wielka, ale umiejętnie wkomponowana w przyrodę, zadbana, ale otoczona zwykłymi chaszczami i kwieciem, które chyba ze względu na krótki okres wegetacyjny kwitnie wszystkie naraz. I widoki, widoki, widoki...

Nie będę wklejała już zdjęć, bo notka będzie za długa, możecie je za to obejrzeć na facebookowym profilu Fjordologii stosowanej. A jak ktoś nie posiada Facebooka - pomyślę nad Picasą.

A tymczasem
całusy
ze słonecznej Norwegii
śle
Erised

sobota, 11 sierpnia 2012

Czarna rozpacz i kolorowe sąsiedztwo

Boże, Boże. Tyle wrażeń, jak ja to wszystko opiszę we w miarę zorganizowany sposób? Bardzo się postaram.

Podróż zabrała mi, ni mniej ni więcej, tylko 27 godzin. A cóż to, zapytacie, podróżowałaś Erised na mule? Nie, moi drodzy. Podróżowałam autobusem. A czemuż nie samolotem jak człowiek, zapytacie. A dlatego, że człowiek Erised wymyślił, że w ten sposób poleci po kosztach, nerwach (i tak już zszarganych), poza tym coś więcej zobaczy i będzie miał czas oswoić się ze skandynawską estetyką, z którą już, co prawda, kiedyś miał do czynienia, ale dawno i zapomniał jak to jest móc jeść z chodnika, bo taki on czysty. Więc takie mniej więcej motywy mną kierowały, a dorzuciwszy jeszcze możliwość zabrania większej ilości bagażu, wyjście autobusowe uplasowało się o niebo (hłe-hłe) wyżej niż jakieś tam samoloty, panie tego. (Gwoli reporterskiej ścisłości należy dodać, że faktycznie nie znalazłam żadnego lotu w dniach, godzinach i kwotach, które by mnie interesowały - wszyscy chcieliby, żebym przylatywała nocą Lufthansą za patyka z kawałkiem...) 

Więc wsiadłam w środę w autobus i pojechałam. Moje podróżowanie od początku obfitowało w nowe wrażenia, ponieważ jechaliśmy przez po kolei: Legnicę, Lubań, Zieloną Górę, Gorzów, Szczecin aż do Świnoujścia, zachodnim pasem Polski, który zwiedzałam raz, z samochodu albo w ogóle (wstyd przyznać, w jak wielu miejscach w moim ojczystym kraju nie byłam, naprawdę wstyd). W Świnoujściu wsiedliśmy na prom Wawel, który przewiózł nas do Ystad (promem też nigdy wcześniej nie płynęłam, więc miałam PRZYGODĘ, którą, co prawda, w całości niemalże przespałam. No ale co, przynajmniej spałam). W razie gdyby ktoś też nigdy wcześniej promem nie płynął melduję, że w środku jest mało miejsca dla ludzi, za to dużo dla samochodów, korytarze, w których można się pogubić, dyskoteka, sklepy bezcłowe, restauracja, w której akurat kończyli nadawać przegrany mecz z Rosją (ech...), no i kajuty. Ja kajuty nie miałam, więc mogłam sobie siąść w fotelach samolotowych ustawionych na przeszklonym pokładzie blisko rufy. Gdybyśmy płynęli z dzień to oczywiście byłaby to rewelacyjna miejscówa, nocą natomiast piździło przez te stare okna nieziemsko, dobrze, że miałam kocyk. Dobra, może nie przez okna, może siadłam pod jakąś wentylacją, grunt, że zimnem wiało mi w twarz.

O 6 rano wpłynęliśmy do Ystad, pogoda była piękna, niebo niebieskie, powietrze przejrzyste. O siódmej wyruszyliśmy dalej, zachodnim wybrzeżem Szwecji. Niesamowicie mi się Szwecja podobała, przepiękny kraj. Oczywiście to, co najbardziej od razu uderza, to schludność, wszystko jest takie czyste i estetyczne. I faktycznie, faktycznie wszystkie domki są obite drewnem w ten charakterystyczny wzór i pomalowane na czerwono, żółto lub niebiesko. A szczerze powiedziawszy myślałam, że to ludowy relikt, jak u nas pruski mur.

Jechaliśmy więc, jechaliśmy, aż w drodze do samego Oslo zostaliśmy tylko w jakieś sześć osób. Ciekawa jestem, czy gdybym nie zauważyła, że wjechaliśmy do Norwegii (a zauważyłam bardzo starannie, z zegarkiem w ręku, że przekraczamy ją spóźnieni o pół godziny), czy zauważyłabym jakąś różnicę w przyrodzie. Ale że, jak pisałam, wiedziałam dokładnie gdzie jesteśmy, oczywiście zaczęło mi się wydawać, że tak Norwegia taka jakaś... nie taka. No tu nie wykoszone, tam się coś sypie, zagródki nie takie ładne, zatoczki bez jachtów, nie ma tak pięknie wijących się pośród porosłych kwieciem łąk strumyczków i rzeczek, nagich skał wyłaniających się z darni... A miało być tak pięknie, nieprawdaż. 

Zaczęłam się troszkę podłamywać (oooch, tak, tego najbardziej się bałam, odbrązowienia herosa!). Aż wjechaliśmy na drogę prowadzącą wzdłuż wschodniego wybrzeża Oslofjordu. I zobaczyłam je. Szare. Szarozielone, mówiąc uczciwie. Jakieś, cholera, wieżowce, jakieś psiakrew, obrzydliwe stocznie, nie wiem, czego się spodziewałam, ale na pewno nie tego. Jakieś baraczki, że niby domy. Po prawej. Po lewej fjord. Ale jakiś taki... nie teges. Jakieś chaszcze. Wąska droga. Jedziemy. Coraz okropniej, wieżowce okazały się z lat '60, paskudztwa pierwsza liga. Dworzec autobusowy, okropieństwo. wysiadam, zakładam oba plecami, uginam się, ale prę do metra. Śmierdzi. Dotarłam na Jernbanetorget, cholera ani jednej kasy, same automaty, a ja dysponuję jedynie papierkami. Na szczęście pewnie miły młodzieniec zaoferował się mi pomóc, poszłam rozmienić pieniądze, okazało się, że w tym kiosku mogę sobie bileta nabyć ( 7 eleven, taka nasza Żabka), nabyłam. Przy okazji dowiedziałam się, że w Oslo nie ma pojedynczych ulgowych biletów dla studentów. W ogóle mają to bardzo uproszczone. Pojedynczy kosztuje 30 koron dla wszystkich z wyłączeniem dzieci do 16 lat i seniorów po 67 roku życia - ci płacą połowę. Od skasowania ważny jest godzinę. Można też kupić bilet 24-godzinny, tygodniowy lub miesięczny z tym, że na miesięczny studenci mają już zniżkę i kosztuje 380 koron. Kasuje się je poprzez przyłożenie do takiego czytnika. Co jeszcze - nie ma bramek, jak na przykład w Paryżu. Chcesz kasować, to kasuj, nie chcesz to nie. Podejrzewam, że Norwegom nawet do głowy nie przyjdzie nie skasować...

Więc wsiadłam do metra numer 3, do Sognsvann. Po przejechaniu dwóch stacji pociąg wyjechał nad ziemię i mogłam sobie znów pooglądać, jakie to miasto jest okropne i w ogóle. Miejsca było sporo, ale myślę, nie będę siadać, bo nie założę sobie tego toboła potem na plecy. Więc stałam i cierpiałam okrutnie, a tymczasem kolejka zaczęła się piąć pod górę w bardziej zalesioną okolicę. Dominować zaczęły kolorowe drewniane domki, wznosiliśmy się coraz wyżej, aż ukazała się nam piękna panorama fjordu z centrum widocznym jak na dłoni. No, to mi się nawet podobało. Ale plecy bolały mnie jak diabli. Dojechaliśmy, wytoczyłam się, patrzę gromada Murzynów gadających w jakimś strasznym języku, gdzie ja się do cholery znalazłam?! Boże, Boże, jakie to wszystko straszne. Trafiłam jakoś do recepcji, panienka mnie zarejestrowała patrząc na mnie ze współczuciem (musiałam wyglądać na nieźle uchetaną...) wychodzę, cholera, rozpadało się. Trafiam do odpowiedniego akademika (lata '60...), wchodzę do pokoju: kurde, cela. CELA. Łóżko, biurko, stolik, regał. W pokoju obok jakiś chłopak, bo męskie buty stoją w korytarzu. Czarna, czarna rozpacz, gdzie ja trafiłam, i jak mam uciec.

No, ale zaczęłam się rozpakowywać i jakoś rozpacz zaczęła mi przechodzić. W końcu, będę się przejmować, że nie mieszkam w luksusach? Nie miałam przecież. Mieszkanko jest w miarę tanie, mam własny pokój, zagospodarowany nie wygląda tak źle. A jak poznałam wszystkich współlokatorów... Powiem tak: jestem rasowo w mniejszości. Za ścianą bowiem mieszka dwóch Nepalczyków, następnie Koreanka, Etiopka, dwie Chinki z Szanghaju, jeden jedyny Norweg (musi czuć się niesamowicie głupio, współczuję mu:) i jakiś sympatyczny facet, nie wiem skąd, gadałam z nim tylko chwilę przelotem. Oprócz niego i Etiopki (kurczaczek, z metr czterdzieści ma najwyżej) nie mówią zbyt dobrze po angielsku, komunikatywnie, ale raczej mało biegle. Ale co najważniejsze są niesamowicie mili, spokojni, niepalący i miłujący czystość.

Więc przestało być tak strasznie. A po wczorajszym zwiedzaniu, wspólnych sprzątaniu i dzisiejszej wyprawie na Holmenkollen po poprzedniej rozpaczy nie zostało już śladu i wreszcie naprawdę cieszę się, że przyjechałam, a nie zastanawiam się CO TO BĘDZIE.

Relacja z Askerhus, Akker brygge, włóczeniu się opłotkami, szorowania piekarnika - jutro!

Pozdrowienia
Znad stołu pełnego Azjatek
Erised