Pada.
Moglibyście pomyśleć, że to w Norwegii normalne, a może powinnam się nawet cieszyć, że deszcz, a nie śnieg i że nie ogłaszają zagrożenia napaściami ze strony niedźwiedzi polarnych. Trzeba skończyć z tym mitem raz a dobrze.
Padanie deszczu jest o tyle warte wspomnienia, że przez ostatnie dziesięć dni które tu jestem, padało ze dwa razy. Pozostałe dni były niemal upalne, biało-błękitne i przejrzyste, nasycone wilgotnym morskim zapachem, rozgrzaną ziemią i skrzypieniem lin pod napiętymi żaglami. Takie to były dni.
A teraz pada. Kapie i siąpie, ale miły to deszcz, spokojny i równiutki, spadający pod kątem niemal prostym z równomiernie gołębioszarego nieba. Zasnuł szczyty oparem mgły, zarzucił woal na fjod, ukrył, zakrył przed światem. Dziś fjord odpoczywa.
Ostatnie dni były dość szalone, od samego rana do późna w noc. Stąd taki przestój na blogu - pędziłam do przodu, żeby mieć co opowiadać :D
W czwartek z samego rana popędziłam zapytywać się, czy na pewno wszystko dobrze zrobiłam z zapisywaniem się na kursy. Ostatecznie, po długich dywagacjach, wybrałam takie oto:
- Objects and identity of the Viking Era (750-1000) - bardzo fajny kurs w instytucie archeologii i konserwacji zabytków, dający obraz historyczno-socjologicznych wpływów kultury Wikingów w okresie wielkich podbojów na inne kultury.
- Runology - General Introduction - ćwiczenia połączone z praktykami. Niby studia lingwistyczne, ale z tego co widziałam w sylabusie, więcej do przeczytania było na metodologię badań terenowych.
- Norwegian Life and Society - wykład o historii, kulturze, wpływach itd. w Norwegii. Może być albo bardzo nudny, albo bardzo ciekawy, pierwszy z nich - dzisiaj!
- Norwegian Language for Exchange Students level 1 - regularny kurs norweskiego zakończony egzaminem ustnym i pisemnym, którego zaliczenie na ocenę D lub wyżej, pozwala na przejście na level 2. Bardzo przydatne, jeśli chciałabym kontynuować norweski w Poznaniu (a raczę zechcę :)
Każdy z kursów obejmuje jeden dwugodzinny wykład lub ćwiczenia w tygodniu, oprócz norweskiego, te zajęcia mam dwa razy po trzy godziny (uhuhu, będzie ból, bo mam na popołudnie. Ale sama chciałam). Szczerze mówiąc odradzono mi branie na siebie trzech kursów i języka, bo to tyle pracy, tyle pracy, że nie będę miała czasu na nic innego. Ale, mówię do pani, przecież to tylko dwie godziny w tygodniu. Tak, mówi pani, ale my tutaj stawiamy na pracę indywidualną, a nie tak jak wy na dużą ilość zajęć. Przyznam, że trochę się przejęłam, w sumie bardzo chciałabym mieć czas na wolontariaty, Uglebo (o tym za chwilę), wycieczki, czy spotkania ze znajomymi. Ale powiedziano mi też, że mogę sobie pochodzić na wszystko, zobaczyć, czy coś mi nie odpowiada i zrezygnować z jednego, na przykład w październiku. Niech będzie, pomyślałam. Ale wróciłam do domu, wchodzę na sylabusa jednego kursu, drugiego... Literatura obowiązkowa na runologię:
Terje Spurkland: Norwegian Runes and Runic Inscriptions (The Boydell Press 2005).
In addition to this students are to read approx. 200 pages of selected literature suggested by the teacher (given further down on this page). These selected texts are all taken from two compendiums: Runology I and Runology II. (i tu wymieniono około 20 dzieł po jednej stronie)
Additional reading:
Moltke, Erik: "Runic writing" in Runology I: 1-55.
Williams, Henrik: "The Origins of the Runes" in Runology I: 81-88.
Antonsen, Elmer: "Sacral or secular?" in Runology I: 130-166.
Barnes, Michael: "On Types of Argumentation in Runic Studies" in Runology I:253-260.
Haugen, Einar: "On the Parsimony of the Younger Futhark" in Runology I:253-260.
Liestøl , Aslak: "The Literate Vikings" in Runology II:3-13.
Fuglesang, Signe Horn: "Swedish Runestones of the Eleventh Century: Ornament and Dating" in Runology II: 63-83.
Haugen, Einar: "The Dotted Runes: From Parsimony to Plenitude" in Runology II: 151-160.
Seim, Karin Fjellhammer: "A Review of the Runic Material at Bryggen" in Runology II: 203-216.
Gustavson, Helmer: "Latin and Runes in Scandinavian Runic Inscriptions" in Runology II: 235-251.
Spurkland, Terje: "Scandinavian Medieval Runic Inscriptions - an Interface Between Literacy and Orality?" in Runology II: 289-296.
Sami więc widzicie, że nie ma tego tak bardzo dużo, a jeśli będziemy pracować na tymi tekstami systematycznie, to tym bardziej żadnego problemu być nie powinno.
Podobnie rzecz się ma z Norwegian Life and Society (1 książka...), trochę więcej czytania jest na Viking Era, ale no naprawdę - 12 godzin zajęć...?
Wszystkie sprawy z kursami załatwiłam gdzieś do godziny pierwszej, poznałam dodatkowo kilku nowych ludzi, pogadałam sobie z Dildorą (bardzo sympatyczna dziewczyna z Uzbekistanu studiująca Transcultural and gender studies w Heidelbergu;), a na 17 miałam swoją zmianę w namiocie Studio Festivalu. I aż do północka nalewałam piwo, będąc już o niebo sprawniejszą w wydawaniu reszty (może dlatego, że płacili głównie kartą...). Było naprawdę bardzo fajnie, tłum nie był duży, muzyka nie za głośna, można było pogadać: i między sobą, i z klientami. Około 22 zdążono zaprosić mnie na trzy różne imprezy, dziesięć razy pochwalić mnie, że jestem cool, bo jestem tu tydzień, a już angażuję się z wolontariat na festiwalu, ze cztery razy zdziwić się, że jestem z Polski, raz pomachać blond grzywką, że niby uwodzicielsko (nie zauważyłam), wrażeń za cztery wieczory. Zaczynam bardzo lubić tę pracę.
W piątek zaspałam. Położywszy się spać po powrocie gdzieś koło 3, nie nastawiłam sobie budzika, licząc w jakimś pijanym widzie chyba, że może sama jakoś się obudzę o ludzkiej godzinie. No, nie obudziłam. A w piątek w godzinach późno porannych i wczesnopopołudniowych przewidziane były spotkania Buddu Groups pod wdzięcznym tytułem How to be a norwegian student? Czyli chwilka humoru pod adresem Norwegów w wykonaniu jakiegoś komika (ci to mają dystans do siebie. Wiecie, skąd wzięli się Norwegowie? Ktoś kiedyś stwiedził: nie lubię ludzi, pojadę do Norwegii! Za nim przyjechali kolejni i kolejni, osiedlając się tak daleko od siebie jak to możliwe, aż stworzyli naród Ludzi Siadających do Siebie Plecami w Tramwaju), potem spotkanie ze studenckimi stowarzyszeniami i darmowe jedzonko. Wiem, bo poszłam i tak, ze studenciakami matematyki, ekonomii i innych tam, którzy mieli na 12 - kto rozpozna, że nie jestem z ich grupy;)
Tak się zasiedziałam na tym spotkaniu, że spóźniłam się na wolny wykład Thomasa Erikssena. Każdy antropolog wie, kto to jest Thomas Hylland Erikssen, autor podstawowego podręcznika z wprowadzenia do antropologii! A jego macierzystym uniwerkiem jest właśnie ten, Uniwersytet w Oslo. Szał ciał, stwierdziłam, że muszę, muszę iść. Wpadłam trochę spóźniona, więc już automatycznie nie wiedziałam, o czym jest mowa, a zanim zdążyłam się wsłuchać - zadzwonił pilny telefon, więc wyszłam... i nie wróciłam. Może jeszcze będzie szansa zdobycia autografu :) (Myślałam, że jest starszy, ten Erikssen, a on się miotał po tym podium żwawo jak sarenka).
Zamiast siedzieć na wykładzie popłynęłam sobie na jedną z wysepek Oslo, Hovedoyę. Na tę, i kolejne cztery, krążą regularnie co godzinę małe stateczki, które oni nazywają batami. Są częścią transportu miejskiego, więc nie trzeba kupować żadnego dodatkowego biletu. Wypływają z przystani o nazwie Vippetangen, położonej zaraz obok twierdzy Akershus.
|
Nie żeby jakoś luksusowo. |
|
Takie oto stateczki kursują. |
Pogoda była przepiękna, ciepło, lekki wiaterek, fjord spokojny. Myślałam, szczerze powiedziawszy, że podróż będzie trwać trochę dłużej, a trwała... pięć minut. Naszła mnie refleksja, że taką odległość w sumie pokonałabym wpław, ale, niech będzie, popłynę stateczkiem.
Hovedoya jest przepiękna. Chyba rzeczywiście zaczynam odnajdywać klucz do norweskiej przyrody. Na pół dzika, na pół oswojona, zostawiona sama sobie, zaadaptowana w pierwotnej postaci, przyjęta, wchłonięta. Ostre, skaliste brzegi porośnięte miękką trawą, kolorową od kwiatów, ścieżka wydeptana wzdłuż zatoczki, dno widoczne w przejrzystej wodzie.
Nie oparłam się. Wykąpałam się we fjordzie. I wiecie co, nie pamiętam, po prostu nie pamiętam kiedy ostatnio coś sprawiło mi tyle czystej, niezmąconej niczym radości, po prostu śmiałam się sama do siebie. Nie lubiący ludzi Norwegowie uprzejmie zgodzili się popilnować mi rzeczy (nie wiem, kto miałby mi je zabrać, umościłam się na skale tuż nad woda), nie zwracali najmniejszej uwagi na to, że pływam, było nie było, w bieliźnie, taplam się, brodzę w wodorostach, grzebię w dnie, panie, ich to nic a nic nie obchodziło - i choćby za to bardzo ich lubię.
Cudowne doświadczenie. Jedno z najlepszych w życiu.
|
Mały czerwony domek w lesie |
|
Ruiny dwunastowiecznego klasztoru cysterskiego |
|
Ścieżka wzdłuż zatoki. Po lewej kwiecie |
|
Plaża, hehe. |
|
Nogi Erised zanurzone w krystalicznej wodzie fjordu |
Opaliłam się dość mocno (w ogóle jestem tak brązowa, jak nigdy w Polsce nie bywam), popluskałam się, posiedziałam, zjadłam zachomikowaną darmową tortillę i pojechałam do domu, bo o 18 zaczynała się moja zmiana w Uglebo.
Uglebo to taki pub studencki, należący do jakiegoś stowarzyszenia filologicznego, sięgającego korzeniami gdzieś w wiek XIX. Wpadliśmy tam podczas naszej pierwszej wędrówki po kampusie (a może drugiej?) i bardzo nas zachęcali, abyśmy się do nich przyłączyli. A że mi bardzo się praca barmana podoba, to się ochoczo zapisałam.
Pub ten znajduje się w piwnicy wydziału humanistycznego, ale gdybyście tam weszli, poczulibyście bijący od ścian blask wzorów matematycznych, języków programowania i schematów przetworników. Poczułam to i ja i, zdziwiona, powiedziałam o tym jednemu ze stałych studentów-pracowników. I wiecie, co się okazało? Że faktycznie, przejęli to miejsce od jakichś ścisłowców, ale nie mają kasy, żeby zmienić wystrój, więc dodali sowy tu, sowy tam i voila!, jest Uglebo. Słowo to bowiem znaczy tyle co: jaskinia sów.
Znów bardzo mi się podobało, znów zaliczyłam zdziwienie, że jestem z Polski (mój Boże, wolę nie myśleć, jakie mają zbiorowe wyobrażenie Polaków...) i napiłam się pierwszy raz norweskiego piwa. Nazywa się Hansa, pochodzi z małego browaru w Bergen i jest obrzydliwe. Przestałam żałować, że tak dużo kosztuje.
Najlepsze jest to, że ja, która w Polsce nigdy nie czuję się od razu dobrze w obcym towarzystwie, tutaj po prostu wychodzę na jakąś niebywale śmiałą i kontaktową osobę. Nie wiem, czy to ja czy może punkt odniesienia.
W każdym razie na pewno nie zrezygnuję z tej pracy - zwłaszcza teraz, kiedy nauczyłam się nalewać Erdingera! :D
Sobota była spokojna. Padało jak dziś, ale i tak wybrałam się na Grønland. To taka dzielnica we wschodnim centrum Oslo, gdzie znajduje się mnóstwo tanich sklepów imigranckich, i wszyscy studenci się tam zaopatrują, zwłaszcza ci z egzotycznych krajów. Bo znaleźć tam można wszystko, w życiu nie widziałam tylu rodzajów warzyw, sosów, kremów, past, nasion, olejów, herbat, owoców, słodyczy, makaronów, ryżu i wszelakiego dobra, gdzie połowa nie wiem, jak się nazywa ani do czego służy, oprócz tego, że do jedzenia. Ja zaopatruję się tam w warzywa i owoce, naprawdę o połowę tańsze niż gdzie indziej.
Więc zaopatrzyłam się, zaopatrzyłam się też w gazę, bo w swej piątkowej pływaczej euforii nie zauważyłam, jak pocięłam sobie stopę na ostrych muszelkach. Wcale nie bolało, a w każdym razie mniej niż portfel po wybuleniu horrendalnie wielkiej sumy na gazę wyjałowioną. Nabyłam też łososia, też myślałam, że to ten tańszy, ale to był ten droższy. No nic, kupiłam i tak, mam obiady na tydzień.
W niedzielę wybrałam się z moją paroma osobami z mojej buddy group na wycieczkę po wysepkach. Było ciepło, parnie i tłoczno, bo, jak zauważyłam, jak tylko słońce wychynie zza chmur, zaraz chmary Norwegów wylegają na powietrze. Więc wzięliśmy znów prom z Vippetangen (na początku obeszliśmy jeszcze Akker Brygge, najbardziej stylowe miejsce na shopping i najdroższe apartamenty w mieście), opłynęliśmy Hovedoyę, Lindoyę, Nakholmen i wysiedliśmy na Bleikoi.
Wysepka - miniaturka.
Wysepka pełna malutkich drewnianych domków letniskowych, ślicznych jak z pudełeczka.
Wysepka - port dla gromad łódek i żaglówek.
Wysepka rezerwat przyrody. Coś pięknego.
|
Akker Brygge - deptak.
Po lewej cumują jachty mieszkańców :D |
|
Apartamet - łódź wWikingów |
|
Całe międzynarodowe towarzystwo;
od prawej: Dildora, Mara, Tracy, Sanna, Yifang, Chłopiec z Hongkongu |
|
Widok na Lindoyę |
|
Czyż nie uroczo? |
|
Ten domek to mój faworyt. Domek - miniaturka. |
Wróciliśmy koło 18, udało mi się wyprać ciuchy, na programie wełna, co prawda, ale dobre i to, zważywszy na idiotyzm organizacji tutejszej pralni. Po co komplikować sobie życie płaceniem kartą kredytową za pralnię w akademiku?! Nie rozumiem zupełnie.
A wieczorem mieliśmy pancake party. Ciągle ktoś częstuje mnie jedzeniem, więc postanowiłam usmażyć wszystkim naleśniki, a Arum przypięła od razu kartkę na tablicy, całej wspólnej kolacji. Mój Boże, czułam się jak jakaś Martha Stewart, obserwowana przez sześć par oczu i cztery aparaty jak robię naleśniki. A jaka radocha była jak przerzuciłam go na patelni! Nagrano mnie ze trzy razy i obfotografowano na wszystkie strony. Oj, ci moi Azjaci, czasem naprawdę mam wrażenie, że mieszkam w przedszkolu. Ale tylko czasem. Wpadła Dildora, więc siedzieliśmy i jedliśmy w siedem osób, bardzo było fajnie. Podobno wszyscy Arum zazdroszczą, że ma takich fajnych współlokatorów, że jemy sobie razem, gadamy i w ogóle. Pewnie, że fajnych :D
Gratuluję, jeśli dotarliście aż tutaj! Tyle się dzieje, że nie sposób tego zmieścić w kilku zdaniach, a ja potrzebuję też trochę czasu, żeby popatrzeć na sprawy z dystansu, żeby przesiać co ważne, co mniej, czemu poświęcić więcej miejsca, co pominąć, lub tylko wspomnieć.
Ale już kończę.
Za dwie godziny idę na swój pierwszy wykład w Norwegii!
Trzymajcie kciuki.
Wasza
Erised
Mistrzyni Naleśników