Błogostan społeczny osiągnął w ten weekend swój limit, wiecie?
No, ale tak się zwykle kończy wypuszczanie Erised do lasu.
I darmowe dokarmianie.
I pojenie.
Akkevit.
Hehe.
W piątek rano wstałam koszmarnie zmęczona, bo oczywiście nie mogłam Was zostawić bez ostatniej sierpniowej noci, którą pisałam i pisałam, i pisałam, aż kur niemal zaczął piać, a brzask nowego dnia złocić ciemne szczyty gór. Tak to jest, jak człowiek nie używa rozumu.
Więc wstałam, piach w oczach, zapomniałam spakować szczotki do włosów i poczłapałam na metro, hej, przygodo. Załoga okazała się w pierwotnym składzie dość mocno sfeminizowana, ale Karl powiedział, że pozostali dołączą do nas później, jako, że mają jakieś previous engagements. I pojechaliśmy, jednym metrem, drugim, autobusem, aż po godzinie wysiedliśmy przy wąskiej asfaltowej drodze wijącej się wśród zielonych pagórków Nordmarki. Tu i tam porozsiewane były czerwone, drewniane domki, białymi obramowaniami okien, jak wytrzeszczonymi oczami, śledzące nasz marsz pod górę. A droga pięła się i pięła, najpierw łagodnie, wśród łąk, potem stromiej, wzdłuż strumienia przejrzystego jak szkło i kamienny półek obrośniętych wilgotnymi kłączami mchów i paproci. I szliśmy, śledząc śpiew ptaszków, ja cokolwiek sennie, Dili cokolwiek powoli (ech, miastowa), aż dotarliśmy.
|
Tak, to są lamy. Llama, llama, duck. |
|
Domki z dachem tradycyjnie krytym darnią. |
Studenterhytta, chata z bali, obita deskami ogorzałymi od mrozu i wiatru do barwy głębokiego brązu. Las. Drewniane ławy. Konstrukcja z czegoś, co było chyba zielonym płotem, na samotnej sośnie, taki niby domek na drzewie, niby platforma do wspięcia się wyżej i objęcia spojrzeniem zielonej dali Nordmarki.
|
Karl z sosną i konstrukcją |
|
Widok z okna. Ten dach to wygódka :) |
Pokoje surowe, piętrowe łóżka, miękka pościel, zimno, bo okna, jak w całej Norwegii chyba, pojedyncze, bez żadnego ocieplenia, uszczelnienia, niczego, lud północy, taka ich mać. Karl ładuje się za nami do pokoju, żadnych ceregieli, żadnego krępowania się, po prostu - no cóż, północ.
Na dole jak z bajki. Wielka kuchnia, wyposażona na pięćdziesiąt osób, jadalnia z widokiem jak z sosny, mały salonik, duży salon z wielkim kominkiem, opalonym na czarno od dymu, poroże, drewno, wielkie okna.
Tymczasem dołączyli do nas pozostali i zarządzono lunch, też poszłam pomóc, bo co tak będę siedzieć. Żarcia, mówię Wam, zapewniono nam aż w nadmiarze. Było tam wszystko: sery, ryby, w tym wielkie płaty wędzonego łososia, wędliny, dżemy, kremy czekoladowe, ciepłe bagietki, co tylko człowiek mógłby chcieć zjeść. I jedliśmy, oj, jak to studentowi, włączyła mi się klepka jedz-ile-możesz-jak-ci-dają, więc jadłam i jadłam i patrzyłam z wyrzutem, że mi łososia zabierają. Nieludzko się obżarłam.
Potem przyszedł czas na zapoznanie się, w bardzo fajny, pomysłowy sposób. Każdy dostał po wielkim arkuszu papieru i miał za zadanie w ciągu pięciu minut narysować swoją przeszłość, przyszłość oraz to, co lubi robić najbardziej. A potem każdy wychodził na środek i prezentował - się, na kartce.
Nie wyobrażacie sobie nawet, jak wielonarodowościowa była nasza grupa i co ludzie robią, myślą, lubią, gdzie byli, co robili, jak o wiele dłuższą drogę przeszli w życiu niż ja, choć są jedynie kilka lat starsi. Umysł otwiera mi się szeroko, szeroko, na inne światy, ludzi, miejsca, myśli, możliwości, przybliża ten świat z odległej, niemal, galaktyki do raptem sąsiedniej ulicy. Każdy powinien coś takiego przeżyć.
Potem Karl zapoznał nas z celami konferencji UNICA, kto, gdzie, dlaczego, po co, co my będziemy robić i jaki jest ogólny plan działania.
UNICA to konferencja organizowana co dwa lata, gromadząca reprezentacje stołecznych uniwersytetów wszystkich krajów europejskich. Przez cztery dni studenci dyskutują na temat tego, jak ulepszyć systemy nauczania, co należy zmienić, w jakim kierunku podążać, by osiągnąć w końcu ideał europejskiego uniwersytetu. Ta konferencja jest ponadto nastawiona na kwestię sustainable development i generalnie organic issues, więc na przykład studentów zakwaterowano w green hotel, realizującym prośrodowiskowe założenia. Na przykład nie ogrzewają pustych pokoi, nie używają talerzy ani sztućców, aby zapewnić minimalne zużycie wody i prądu, podają organiczne śniadania (nie wiem do końca, na czym też one polegają i JAK je podają bez talerzy, ale na pewno się dowiem). No i ogólnie są bardzo fajni, modern i green, a poza tym znajdują się w centrum, z nocnym autobusem za pasem, co też działa zdecydowanie na ich korzyść ;)
A nasze miejsce tam, to uśmiechać się, prowadzić dokładnie tam, gdzie mają dotrzeć, pomagać i generalnie umilać im życie na wszelkie możliwe sposoby, służyć radą, chusteczką, czym innym i tego... Sprawiać, by czuli się niesamowicie dobrze, bezpiecznie i miło. Cozy cons.
Potem pracowaliśmy w grupach nad pomysłami na warsztaty, jak uczynić konferencję jeszcze bardziej organic i przeszkolono nas dodatkowo, co właściwie robi UiO, żeby realizować założenia sustainable development. No, robi całkiem sporo, łącznie z prowadzeniem studenckiego ogrodu, gdzie uprawia się roślinki bez żadnych sztucznych wzmacniaczy, dodatków i innego badziewia. Korzystają też z jakiegoś alternatywnego źródła prądu i ciepła (elektrownia wodna? nie pamiętam).
Bardzo mi się te warsztaty podobały - taki poziom kreatywnej dyskusji próbuje się osiągnąć i u nas, ale to jakoś nigdy nie wychodzi. U nas nikt nie chce się wypowiedzieć, jak wypowiada to wali jakieś komunały, dyskusja zamiera, prowadzący nie umie jej ożywić, nah - tego typu zajęcia zawsze niesamowicie mnie męczyły i wkurzały. A tutaj, proszę, jednak się da.
A potem była kolacja, na kolację znów przygotowałyśmy FURY jedzenia. Były tacos, które nie wiedziałam, czym są, a okazały się po prostu swojskimi tortillami. Tylko, że tak naprawdę tortilla to chyba ten placuszek, a tacos, to całe, no powiedzmy, danie, z wypełnieniem. Było pyszne, naturalnie, ale chyba wolę jedzenie, które je się widelcem, a nie rękami, zanim przypomniało mi się, jak się ją zwija, umazałam się cała salsą czy innym guacamole (to sos taki, o ja nie światowa). I, co najdziwniejsze, bo taki precedens w Polsce nie zachodzi, kupili nam też alkohol, więc do kolacji piliśmy wino albo piwo, albo jedno i drugie :) A siedzieliśmy przy stole w osiem osób: Nowozelandczyk, ja, czyli Polka, Uzbeczka, Norweżka, Niemka, Ukrainka, jeszcze jedna Polka, Basia z Żywca, i chyba jeszcze jedna Niemka, ale rosyjskiego pochodzenia, studiująca w Holandii :)
Nażarłam się obłędnie, do stanu iście świątecznego, więc zdecydowałyśmy się z Basią trochę przejść. To nasze przechadzanie zahaczyło o prysznic, gdzie nie było jeszcze kolejek (prysznice, jak prysznice, bez zasłonek jak to tutaj, ale za to koło pryszniców - prawdziwa sauna!), a potem razem z Dili tańczyłyśmy polskie tańce ludowe, od których Basia jest specjalistką z wieloletnim stażem :D
I tak powoli się ściemniało, ściemniało, więc wróciłyśmy do salonu, a tam nie ma, że każdy robi co sobie wymyśli. Trwał właśnie w najlepsze quiz filmowy, w którym za poprawną odpowiedź dostawało się kieliszek aquavity (norweski alkohol narodowy, taka korzenna słaba wódeczka), albo kieliszek rumu z colą, albo czekoladkę. Więc przyłączyłyśmy się do jednej z drużyn, z Ewgienią, która zna pięć języków obcych, Adrienem, który pochodzi z Turkmenistanu, ale mieszka w Norwegii, Koreanką, koleżanką Arum i Norwegiem, który za cholerę nie pamiętam jak się nazywał, ale on należał do grupy headmasterów, szkolących z green issues, nie nas, wolontariuszy.
No, więc się przyłączyłyśmy, i tego... No dobrze nam szło, dobrze. Myślę, że gdybym tyle nie zjadła, nabańczyłabym się błyskawicznie tym rumem, colą i aquawitą zapijaną Borgiem, średnio niedobrym norweskim piwem, ale tak, to tylko się człowiekowi język rozwiązał. Przy quizie muzycznym nie doszło do podliczenia wyników, tylko wszyscy wybiegli na parkiet i zaczęła się potańcówka w skarpetkach, bo po cabin nie wolno było chodzić w butach, a przecież w klapkach nikt tańczył nie będzie.
Cóż, zeszliśmy dopiero gdzieś o drugiej z minutami, z Basią, Dili i Marą, w skarpetach czarnych, humorach wyśmienitych. Tym niemniej nie zahaczyłyśmy już o afterparty w saunie - może i dobrze. Następnego dnia zauważyłam tam rzucone w kąt bikini, pospołu z męską koszulą. Nie żeby coś, no ale.
Poszłyśmy za to spać - znaczy, kto poszedł to poszedł. Ja niby poszłam, ale pół nocy (te które poniekąd przespałam) śniło mi się, że wszyscy już poszli na śniadanie i nikt mnie nie obudził, więc co chwila się zrywałam z jakimiś zwidami. O piątej zerwałam się bez zwida, za to z potrzebą, a dzielę się z Wami tym, ponieważ płynnie chcę przejść do tego, że cabin nie posiadają toalet. Posiadają wygódki. To znaczy, nie że tam budka z serduszkiem, nic z tych rzeczy. Murowana, ogrzewana przybudówka, kafelki, mydło, ręczniki, a w kabinie - dół kloaczny. No nie mogłam. Dili nie wiedziała, jak się tego używa. Siedząco? Stojąco? Uświadomiłam ją, że dokładnie tak, jak normalnej toalety, na siedząco. No chyba, że nie lubi, to może podfrunąć, tak sobie zażartowałam, ale faktycznie, na jej twarzy malował się autentyczny szok. W Uzbekistanie takich nie mają?
Wyprawa o piątej rano do wygódki, też nie lada przeżycie. Księżyc świecił w pełni, jasno jak latarnia, tuż naprzeciw wejścia do schroniska. Robiło się już niebieskawo, flaga na maszcie lekko falowała, las otulony był miękką przedporanną ciszą, hen, w dole, majaczyły srebrne odbicia księżyca w jeziorach...
Rano niektórzy wstali całkiem rześcy na to, ile spali. Inni wstali bardzo zmarnowani. Pewnie przez tą saunę. Śniadanko zjedliśmy całkiem podobne do lunchu (wiecie, że oni tu podgrzewają chleb w piekarniku?), a potem powiedziano nam, że możemy sobie iść, autobusy odjeżdżają co godzinę. I że możemy sobie przywłaszczyć jedzenie, które zostało, bo nie mają co z ty zrobić. NO TO SOBIE PRZYWŁASZCZYŁYŚMY. Pewnie dlatego nie zdążyliśmy na wcześniejszy autobus i siedzieliśmy prawie godzinę przy drodze patrząc, jak Norwegowie, ci narwańcy, jeżdżą w te i we wte na rowerze, rolkach, nartorolkach, zium, zium, przedział wieku 20 -70.
W drodze powrotnej niemal zasnęłam, natomiast w domu zupełnie mi przeszło. Więc na fali adrenaliny zrobiłam dwa prania i umyłam podłogę w kuchni, a potem zaczęłam coś czytać, do czasu aż literki zaczęły mi się zamazywać...
A w niedzielę stwierdziłam, że będę odpoczywać. A to zjadłam - MAŁO, Boże, Boże, wrócę w rozmiarze wielorybim, a to posprzątałam coś casualowo, a to poczytałam o norweskich tradycjach jedzeniowych (Kasia, będzie nocia ;), ale pogoda taka ładna była, że koło piątej stwierdziłam, że się przejdę, rozruszam mięśnie, cokolwiek bolące po parkietowych wygibasach (jak się tego często nie robi to tak jest). Więc poszłam sobie nad Sognsvann, potem bardziej na wschód, gdzie, jak pamiętałam, znajduje się jeszcze kilka małych jeziorek i jedno bardzo duże. I szłam, szłam, pięknie wszystko pooznaczane, ścieżki, znaki, las jak z bajki, cisza, tylko słychać ciurkanie strumyka.
I gdzieś wylazłam. Cholera, myślę, gdzie ja jestem, gdzieś tu miało być jezioro (przypomniało mi się poszukiwanie Rusałki...) i to całkiem spore. Ach, i było, wystarczyło przejść przez parking. Ciemnogranatowe, połyskliwe, otulone zielenią łąk i kęp drzew. Ale nie dotarłam na sam brzeg - unurzałam się jedynie w błocie, próbując pokonać na przełaj łąkę, która wydawała się daleko mniej niebezpieczna. I w sumie przebrnęłam, skacząc z kępki na kępkę, ale kolejnej bariery - rzeczki, już nie pokonałam. W drodze powrotnej za to, innej niż ta, którą przyszłam, bo nie lubię wracać tą samą drogą, trochę się pogubiłam. Szłam z początku chyba dobrze, też bardzo ładną trasą, wzdłuż szwedzkiego kamiennego muru z XIX wieku, ale koniec końców wylazłam na stację Tasen - cztery stacje od Sognsvann. No nic, obrałam azymut mniej więcej tam, i poszłam.
Bagno.
Las.
Ostatnie piętnaście minut przedzierałam się na szagę w kierunku głosów, jak mniemałam, znad Sognsvann. I wypadłam znów z buszu jak dzicz... na parking przy stacji. Całe szczęście, że ludzie tak głośno się drą.
Leśno, dziś leśno. Wesoło.
Do napisania!
Wasza
Erised
P.S. Przystrzygłam sobie futro, znaczy - włosy. Nie myślałam, że to takie proste i taka fajna zabawa. Spróbujcie sami! Mi wyszło całkiem ładnie :)