sobota, 29 września 2012

Jak gruszka w kompot

Piątek był chyba jednym z najpiękniejszych dni jakie tu do tej pory widziałam. Złocistoczerwony, cierpki, jasny i ciepły, prawdziwie, najgłębiej jesienny. I ten zapach w powietrzu, miękki, przydymiony, jabłkowy, zazieleniony ostatnim pokosem trawy. I błękit lejący się z nieba jakoś niżej sklepionego, bliższego, opartego zdaje się o czubki poczerwieniałych klonów.
Tym, co najbardziej kocham w jesieni jest nieustanny ruch, zmierzanie gdzieś, dokądś, wpisane dogłębnie w tę porę roku. Zmierzanie bez końca i bez początku, zmiana dla samej zmiany ujarzmionej w kolorze, w powietrzu, w liściu spadającym lekko na ziemię. Ruch, ruch, energia. Jesień bije we mnie strumieniem czystej energii. 

Był też piątek przyjemny ze zgoła innych powodów. Po pierwsze i najważniejsze, znalazłam w Bibliotece Uniwersyteckiej dział z fikcją. Dziesiątki tysięcy tomów w ojczystych językach, poukładanych w sięgających sufitu regałach. Początkowo planowałam wypożyczyć coś po angielsku, ale dosłownie zagubiłam się pośród ośmiu regałów literatury amerykańskiej (Walt Whitman z 1924 roku? Proszę bardzo, do wypożyczenia). Ale potem odkryłam na planie, usłużnie wystawionym zaraz przy wejściu, że w sali U372 znajduje się dział z literaturą polską. Więc powędrowałam na poszukiwanie i znalazłam. Znalazłam księgozbiór tak piękny, pełny i przekrojowy jakiego w życiu nie spodziewałam się znaleźć gdziekolwiek za granicą! Ośmielę się stwierdzić, że niektóre filie Raczyńskich wypadają przy nim blado. Od Sienkiewicza, Marii Dąbrowskiej, Prusa (angielski przekład Lalki!), Żmichowskiej i Żeromskiego przez Boya-Żeleńskiego, Andrzejewskiego, Borowskiego i Grynberga, aż po Dehnela, Tokarczuk i Chmielewską. Cała najpiękniejsza, klasyczna i współczesna proza i poezja (Broniewski, Szymborska). Żadnych szmir typu Dobraczyński i innych zapychaczy półkowych. Tylko brać po kolei. 
Najbardziej zachwycona jestem kompletnym wydaniem dzieł Boya, których nie mogłam dorwać w żadnej bibliotece. Czy to nie nieporozumienie, że jedyne wydanie jego dzieł zebranych pochodzi z 1958 roku (to właśnie, które znajduje się tutaj) i nigdy potem nie było wznawiane? Czyżby należało złożyć to na karb jego zatwardziałej błazeńskiej niepoprawności politycznej? Któż wie.
W każdym razie wypożyczyłam sobie tom jego felietonów z dwudziestolecia międzywojennego i bawię się pysznie czytając o kurkiewach, spotkaniach francuskiego PEN Clubu i objazdach z odczytami, podczas których autor czuł się jak, cytuję, dziwka:
'Po kilku dniach doznaję dziwnego wrażenia: czuję w sobie coś z misjonarza i coś z dziwki. Z misjonarza, gdyż istotnie niosę w najbardziej zapadłe kąty pewne drogie mi prawdy i żywe ich świadectwo; z dziwki, zwłaszcza gdy nadchodzi moment wieczoru: czysta koszula na grzbiet, trochę pudru na twarz i - na salę, do gości... Ten moment zawsze dużo mnie kosztuje.'*
Jedyny problem polega na tym, że jak sobie tak poczytam tego Boya, to kiedy potem przychodzi do mówienia po angielsku - gubię słowa, zdania jakoś nie chcą mi się płynnie składać, myśli wychodzić jasno i zwięźle. Czy przestać czytać? No, raczej nie, raczej ćwiczyć language flexibility :) 

To nie koniec piątkowych rewelacji. Z książkami w plecaku radośnie pokicałam w stronę metra - chciałam się wrócić po portfel, którego kolejny raz zapomniałam (widocznie pieniądze nie są dla mnie priorytetem w życiu;), coby zakupić sobie w końcu norweski słownik (znalazłam groteskowo wręcz tani, 113 koron tylko za to, że nie miał folii i zagiętą okładkę!). I nagle coś kopnęłam. Gruszkę. Na trawniku przez bramą do najstarszego domu studenckiego (dworeczek z szykanami, proszę jak Was) leżało sobie całe mnóstwo gruszek w stanie lepszym i gorszym. I nikt się nimi nie interesował! Szybciutko zebrałam kilka - okazały się pyszne, choć nieduże to słodkie i soczyste. Więc w drodze powrotnej zabrałam ze sobą dwa woreczki, nieprawdaż, i uzbierałam mimochodem jakieś trzy kilo gruszeczek. Gdy weszłam głębiej w alejkę leżało ich tam całe mnóstwo, duża część niestety już pogniła. Dziwię się, że taaaki ekologiczny uniwerek, taki eco focused a gruszek opadłych nie zbiera, tylko pozwala im gnić na trawniku. Wstyd! Aż miałam ochotę zrobić wydarzenie na FB, Ratujmy gruszki, Gruszka dla każdego i takie tam. 

No, zmierzając w stronę jedzenia... obżarstwo nadal się szerzy. Moje proroctwa o powrocie do domu pod postacią toczącej się kuli nabierają rzeczywistego wymiaru coraz ciaśniejszych spodni. Tak się kończy chodzenie przez cały czas w dresie, psiakrew. Wczoraj obiecałam sobie solennie, że nie będę się objadać, przegłodzę się wręcz ze dwa dni, na diecie gruszkowej (bardzo zdrowy to owoc, dużo ma boru i potasu, ponadto wspomaga trawienie), ale nie. Bo chiński festiwal przywitania jesieni i należało spożyć niezwykłe ilości chińskich pierożków z nadzieniem selerowym, maczanych w sosie sojowym, fasolki i innych tam, ach znów wykazałam się brakiem silnej woli. No i ciasto, Lilian przejęła pałeczkę, teraz ona piecze. I bardzo dobre jej wychodzi, niestety.





Film instruktażowy Jak zrobić chińskiego pieroga by Lilian:


Ale teraz to już naprawdę przesada. Październik się zbliża, czas na zmiany.
No, w ramach nie siedzenia w domu zamierzam jutro wybrać się do Muzeum Sztuk Użytkowych i może zahaczę jeszcze o Galerię Narodową (w niedzielę za darmo, więc...;). To będzie chyba pierwsze muzeum, jakie zwiedzę odkąd jestem w Norwegii! To do mnie zgoła niepodobne.

A tymczasem
Dobranoc!
Życzy Wam
Znad miski gruszek
Wasza
E.

P.S. Gorący kompot gruszkowy jesienną porą - to jest to! :D

środa, 26 września 2012

Wszystkie plagi świata

No to już przechodzi ludzkie pojęcie. Ja wiem, że to akademik, że warunki za tą cenę nie mogą być zbyt wygórowane, ale żebym musiała znosić ROBALE?

Jakieś parę dni temu zauważyłam małe ugryzienia na stopach i rękach. Nie przejęłam się tym zbytnio zrzucając je na karb komarów, muszek czy innego fruwającego efemerycznego tałatajstwa. Po trzech dniach zaczęło się to robić dość niepokojące. Natomiast dziś rano, kiedy zbudziłam się pogryziona jak przez stado szarańczy już nie wytrzymałam i wysłałam wiadomość do SiO, że coś mi żyje w łóżku i żre mnie po kawałku. I że niech coś z tym zrobią, ASAP, bardzo proszę.
Przyszli dziś po południu, dwóch panów. No i znaleźli, cholera, dziurki w ramie, rama jak sito. U chłopaków obok - jeszcze więcej. W przyszłym tygodniu będą nas wszystkich zbiorowo odkażali, mrozili ciuchy, dostanę nowe meble i w ogóle. 
Ale do tej pory - śpimy razem!
...
Może powinnam sobie pomazać wnijście krwią, jak sądzicie?

wtorek, 25 września 2012

Na chorobie

Ostatnie parę tygodni nie było zbyt udane (mimo wielorakich wspólnych posiłków i posiadów kuchennych). Boląca wątroba i spuchnięte węzły chłonne przybrały jednoznaczną zakichaną nazwę Mononucleosis infectiosa (wątpliwości być nie może, nie za te pieniądze...;) Okres przechorowywania tej zarazy wynosi odpowiednio 4 do 6 tygodni, a jednym z najuciążliwszych objawów (poza wymienionymi), jest wieczne zmęczenie, niedospanie i ogólne rozbicie. 
No i takie coś mnie dopadło na Erasmusie. Siłom wyższym należy dziękować, że przechodzę to w miarę dobrze, bez dziko wysokich gorączek i wysypek. Z drugiej strony, można by też siłom wyższym wygrażać, że jak śmiały. Ale może nie należy, w końcu mogły zesłać jakieś połamane nogi czy inne plagi, jak już COŚ musiały.
Więc przez ostatnie trzy tygodnie tak więcej się snułam, gdzieniegdzie i poniekąd, bez specjalnego zaangażowania ani weny, stąd ten przestój. Popsuło mi się parę fajnych planów, łącznie z jedną cabin trip, wycieczką po Oslo z ekipą UNICA, jakimiś dwoma imprezami, intern-party w Uglebo i czymśtam. Tu i tam błysnęło parę przyjemniejszych momentów jak Festiwal Jedzenia (zauważam pewną monotematyczność), Festiwal Książki, Kulturnatt, czy pieczenie ciast w ilościach hurtowych. 
Nie, żebym jakoś specjalnie się w wymienionych wydarzeniach zagłębiała. Mówiąc obrazowo, przepłynęłam sobie przez wszystko dość płytko, jednakowoż poczułam się jakoś lepiej, że robię coś niż nic. No i zjadłam kiełbasę z renifera.

Festiwal Jedzenia MATSTREIF ma już stałe miejsce w kalendarzu jesiennych wydarzeń. W tym roku odbywał się 15 i 16 września na Rådhusplassen, czyli na wielkim deptaku przez ratuszem. W tym roku wystawiało się tam ponad 100 lokalnych producentów jedzenia - bo promowanie małych, niezależnych wytwórców tradycyjnych przysmaków to główny cel festiwalu. Więc miałam okazję spróbować najróżniejszych rzeczy od ziołowych galaretek począwszy na wspomnianej kiełbasie z renifera skończywszy. Wygląda na to, że tradycyjnie na kiełbasę z dzikiej zwierzyny przerabia się właśnie z Rudolfa, jelenia i łosia. Z łosia mi zupełnie nie smakowała (zalatuję jagnięcym smrodkiem) natomiast reniferzyna baaardzo mi podeszła. 
Z poczynionych przeze mnie obserwacji wyłania się kilka kategorii tradycyjnych norweskich produktów. Są to: wyroby mięsne, ryby i owoce morza, przetwory z owoców (nalewki, dżemy, syropy, konfitury, galaretki i inne), warzywa i wyroby z wosku i miodu. Czyli bazują wyłącznie na bogactwie natury (ile ja się o czerpaniu naczytałam! Ale namacalnie widać, że faktycznie tak jest), czerpiąc z niej pełnymi garściami. Robią to jednocześnie w sposób rozumny i, według dzisiejszej nomenklatury, bardzo ekologiczny. A jedną z podstawowych idei sustainable development, zrównoważonego rozwoju, jest nie wykorzystywanie zasobów naturalnych ponad to, co natura może sama w krótkim czasie odbudować. Czyli, na przykład, nie należy zbierać więcej soku z brzozy, niż jest w stanie ona nam dać bez uschnięcia na wiór. Swoją drogą, ruch na rzecz sustainable development jako taki znajduje u mnie gorące poparcie, bo propaguje przede wszystkim umiar, a umiar to według mnie jedna z fundamentalnych wartości będących w stanie utrzymać równowagę w globalnym ekosystemie. 
Wracając do samego festiwalu, jedną z największych atrakcji były oczywiście próbki - niektóre darmowe, niektóre płatne jakieś śmieszne pieniądze (5 koron, 10 koron). Atrakcji nie atrakcji, można sobie oczywiście popatrzeć na jedzenie, ale generalnie nie do tego ono zwykle służy. Ja polowałam  głównie na te darmowe, więc nie popróbowałam na przykład łososia z Lofotów (podejrzewam, że łosoś jak łosoś...), ale za to liznęłam:

Osławionej kiełbasy...

Puddingu karmelowego

Galaretki z maliny moroszki z dodatkiem ziół
i korzennych przyprawy...
Syropu z brzozy oraz syropu z sosny rosnącej gdzieś
w okolicach Alty, czyli na kole podbiegunowym...
Soku z jabłek - smakował identycznie jak sok Babci!
Takich cieniutkich wafli...

Norweskich serów typu gouda czy gorgonzola...

Tego paskudztwa - sera z mleka owczego.

Tego nie spróbowałam, ale zdjęcie zrobiłam;)

Ładny ser...

Jeszcze ładniejsze owoce w zalewie :)

Generalnie bardzo mi się podobało i zobaczyłam, że norweskie tradycyjne jedzonko to nie tylko łosoś, gicz jagnięca i brunost (paskudztwo), ale wiele, wiele innych rzeczy. Pouczające.
A na koniec: filmik z Twojej Tuby z tegorocznego Matstreif:)



Po drodze na Matstreif przeszłam się przez Festiwal Książki. Początkowo stwierdziłam, że to nieco bez sensu iść na norweski festiwal książki, ale potem pomyślałam, że czemu nie, chociaż sobie popatrzę. Więc przeszłam, popatrzyłam, pozbierałam gifty, na przykład bardzo ładną czerwoną, płócienną torbę z ichniejszego Klubu Książki i załapałam się na darmowego gofra (czy pisałam już, że mają tu hysia na punkcie vaffels? No to mają;). Norwegowie, sądząc po ilości kupowanych przez nich książek, wydają się być narodem czytającym. Czasu mają sporo, bo nie pracują tyle co inne narody, a ceny są bardzo przystępne: zważywszy, że średnio zarabia się tu 150 koron na godzinę, a książka kosztuje 70 czy 100... To jakby u nas nowości wychodziły w cenach nie przekraczających 15 złotych. Oczywiście te lepsze publikacje są droższe - piękna książka kucharska z przepisami na gofry, naturellement, kosztowała około 250 koron. 
Parę ujęć:


Jeg vaffel czyli pospolite Jestę goferę
Więcej gofrów!

Tego samego dnia rozpoczynała się ULTIMA, festiwal muzyki współczesnej i Oslo Filharmonien dawała darmowy koncert. Miejsce w którym się odbywał, Oslo Konserthus, jest... dość specyficzne. Z pewnością nie w moim guście, to chyba modernizm, który kojarzy mi się wyłącznie z komuną i kinem Zbyszek (kto wie, to wie;). Szare granity, geometryczne boazerie, wątłe światło - całość zrobiła na mnie dość siermiężne i przygnębiające wrażenie. Ludzi przyszło sporo (wiadomo, czemu), głównie starszych ode mnie i musicie wiedzieć, że to nie ja poleciałam pierwsza, jak tylko otworzyły się drzwi! Sam koncert był dość interesujący, jakem nieobeznana tak dobrze z muzyką. Wysłuchaliśmy Sinfonii Luciano Berio, napisanej w 1968 roku dla filharmonii nowojorskiej. Berio zaliczany jest do twórców powojennej awangardy, komponował muzykę eksperymentalną, łączył dźwięk ze słowem zaczerpniętym z najróżniejszych dzieł, od Biblii po Jamesa Joyce'a. W drugiej części miał się odbyć visual performance w 3D.
Pierwsza część koncertu faktycznie była eksperymentalna, linia muzyczna falowała i z nagła się urywała, kakofoniczne wstawki poprzecinane były romantycznymi trelami Debussy'ego. Co mnie pozytywnie zaskoczyło, pierwszym skrzypkiem była kobieta (zauważyłam to zaraz po nostalgicznej refleksji nad zmaskulinizowaniem tej pozycji:). Wizualizacja podobała mi się bardzo, chociaż twardy biologiczny trening kazał mi widzieć w niej kryształy wapniowe i wnętrza komórek macierzystych. Może dlatego mi się podobała, hehe.

A z ciastami to naprawdę już jakieś szaleństwo. Już sporo czasu temu pisałam Wam, że piekę takie proste czekoladowe ciasto, które wszystkim bardzo smakuje. Otóż potem przerzuciłam się na drożdżówkę, ale nie znalazła takiego uznania wśród moich współlokatorów. A jakoś w ostatni czwartek przeglądałam sobie blogi i na Strawberries from Poland znalazłam idealnie proste ciasto, które postanowiłam upiec. No i się zaczęło. Po pierwsze upiekłam je nie w keksówce, tylko w okrągłej szklanej formie, więc wyglądało bardziej jak archetypiczne ciasto. Było do tego złociste, przypudrowane i zawierało w sobie plasterki jabłuszka, poutykane schludnie w dwa krążki. Boże, dziewczyny zwariowały. Musiałam obiecać nauczyć je je piec, więc następnego dnia (tamto już się zjadło), upiekłyśmy z Maezą nowe. W sobotę piekielnie się nudziłam po południu, no to upiekłam kolejne. A w niedzielę z kolei Lilian postanowiła zrobić swoje, tym razem trochę je zmodyfikowałyśmy dodając kakao i układając na wierzchu plasterki banana. Było przepyszne. Powiem uczciwie, że się od tego ciasta uzależniłam, naprawdę. Nic dziwnego, że spodnie się ledwo dopinają (cholera, myślałby kto Oslo takie drogie, a wszyscy z kim rozmawiałam to przytyli!).

Przepis
2 jajka
2/3 szklanki cukru
szklanka mąki
1/2 szklanki stopionego masła
półtorej łyżeczki proszku do pieczenia
szczypta soli
owoce jakie macie (jabłka, banany, gruszki, borówki, wsio ryba)

Miksujecie jajka z cukrem na jasną masę (ja muszę to robić ręcznie, ale przynajmniej spalę tym sposobem jakiś jeden kawałek;), dodajecie ostudzone masło, mąkę, proszek, sól. Wylewacie na wyłożoną papierem lub wysmarowaną masłem i oprószoną mąką blaszkę, utykacie owoce i pieczecie w 160 stopniach przez 50 minut (do suchego patyczka. Że jak wetkniecie wykałaczkę w ciasto to będzie sucha;) Wszystko. Potem pozostaje już tylko obżarstwo, koniecznie na gorąco!

Wczoraj też minął deadline na napisanie artykułów dla naszego Miesięcznego Łosia. Udało mi się wysmażyć dwa, jeden o festiwalu T-Mobile Nowe Horyzonty, a drugi o modzie w epoce edwardiańskiej, inspirowany oczywiście Downton Abbey (sezon trzeci już na torrentach;). Całkiem mi się podobają, jeden i drugi, i mam nadzieję, że oba się znajdą w wersji papierowej magazynu (te artykuły, które się nie zmieściły lądują na stronie. Te gorsze). Będę informować!

Chciałabym jeszcze tylko nadmienić, że naukowo czuję, że znajduję się w pewnym rozbiciu. Nie to, żebym nie nadążała (choć lekarz uprzedził mnie, że tak może być) czy nie dawała rady z czytaniem. Pod tym względem wolne od biegania gdziekolwiek przyczynia się do nadrabiania wszelkich zaległości i bycia na bieżąco. Jakoś czuję, że muszę się przeorganizować, wdrożyć jakiś nowy plan czy grafik, zmienić punkt widzenia i zaczepienia. Coś muszę w moim podejściu do studiów zmienić, bo stwierdzam, że obecna efektywność, choć niezła, może być lepsza. Jakieś pomysły mi się już klarują powoli w umyśle. I nawet jeśli nie zaowocują czymś konkretnym, to może utwardzą drogę do jakichś kolejnych przemyśleń na ten temat. 

A tymczasem...
Do napisania!
Idzie i pieczcie ciasto, bo dobre!
Wasza
Erised

piątek, 21 września 2012

Skrzydlatość

Poranki w Norwegii są zawsze zimne, świeże i rześkie. Ostre, surowe jak wszystko. Zwłaszcza teraz, gdy lato przechodzi już stanowczo w jesień i drzewa pod moim oknem zaczynają posłusznie czerwienieć i gubić liście.
Poranki słoneczne napełniają mi pokój płynnym miodem tak, że czuję się jak w ulu, woskowe ściany jak z pergaminu, grząska podłoga, ciepło i cicho i to światło, aż ciężkie, przez zasłony przenika, maluje wstęgi na ścianie. A potem otwiera się okno i owiewa cię chłodne, wilgotne poranną rosą powietrze, zamarza ul, ścierają się z powiek ostatnie sny, wstają skrzydła.
A czasem zwijają się jeszcze ciaśniej, uciekają tam gdzie najcieplej, najciszej, pod pokrywę kołdry w poszwie w motyle. I nie mam skrzydeł.

Choruję, pracuję, maluję paznokcie na różowo, piekę ciasta.
Symptomatycznie.

Cieszcie się wrześniem!
E.

środa, 12 września 2012

Curry z kury

Kilka dni temu Arum postanowiła urządzić koreańską kolację. To znaczy - postanawiała już wcześniej kilkakrotnie i dopiero jakoś w piątek udało jej się wprowadzić słowo w czyn.
Smażony, cholera, czyn. Muszę przyznać, że nawet zapaliłam się do wizji koreańskiego ryżu z pastami, wodorostami i świeżymi warzywami, bo to głównie Arum jadła przez ostatni miesiąc. Sami przyznacie, że dla wątroby w kiepskiej kondycji, jak moja, takie menu, świeże i lekkostrawne, byłoby nadzwyczaj wskazane. Nie dane jej jednak było odpocząć! Arum stwierdziła, że zrobi coś czego w Korei nie jada się zazwyczaj, a jak już, to na przystawkę, to jest coś w rodzaju warzywnego omleto-naleśnika. I co z tego, że był bardzo smaczny, jak ani zjeść za dużo nie można, ani cieszyć się, że dobre, bo podświadomie czuje się już ten ból w kiszkach... Trzeba twardym być, ot co.
Będzie się jadło

Je się. Su Chin (?) na gościnnych występach i Lijan.
Kapusta na farikal w tle.
Na deser Maeza przygotowała nam tradycyjnie parzoną etiopską kawę. Nie jestem ani smakoszem ani znawcą kawy (to chyba powinno się jakoś uzupełniać, a skoro mi na jednym nie zbywa, to i drugie tak czy inaczej będzie kulało...), ale podobnież etiopska kawa jest jedną z najlepszych na świecie (w międzyczasie przeczytałam co nieco na ten temat - istotnie, jest to jedna z najlepszych, jeśli nie najlepsza kawa na świecie). więc Maeza przygotowała ją zgodnie z kawową ceremonią - do gotującej się w specjalnym dzbanku wody wsypała kilka łyżeczek zmielonej kawy i postawiła z powrotem na ogień. Po kilku minutach zdjęła dzbanek i wlała każdemu po troszkę do kubka. Niewielka ilość nie wynikała z faktu, że w dzbanku było niewystarczająco dla każdego, ale stąd, że dokładnie tak wygląda porcja kawy, jaką pije się w Etiopii. Potem Maeza dolała wody i zagotowała ponownie - znów nie dlatego, że ktoś by się jeszcze napił, tylko dlatego, że tak przebiega zwyczaj. (A tak z kolei przebiega zagęszczanie opisu antropologicznego ;) Pierwsza kolejka kawy jest bardzo mocna, ze względu na podwójne gotowanie, podczas którego uwalnia się więcej kofeiny niż przy zwykłym zalewaniu kawy wrzątkiem. Nosi ona nazwę abol. Druga, słabsza kolejka, nazywa się t'ona. Cała ceremonia zamyka się w trzech kolejkach kawy, z najsłabszą bereką na samym końcu.

Tradycyjny dzbanek do parzenia kawy, dziebena.
Zrobiony z gliny, ryty na brzuścu w proste geometryczne wzory,
zatykany od góry drewnianym korkiem na szpatułce.
Bałagan w tle

Dzbanek na ogniu
Leje się kawa...
I muszę przyznać, że mimo wątroby, mimo wrodzonej niechęci do kawy, wypiłam połowę swojej porcji. Ale chyba nie obeszło się bez krzywienia, bo reszta dziewczyn zaśmiewała się ze mnie mimo moich zapewnień, że kawa jest naprawdę bardzo, bardzo dobra. Bo była - gęsta, ciepła i ciężka od aromatu - tak chyba powinna smakować kawa?

Etiopska kawa w kubku z IKEI, a jakże :)
No i cóż, moi drodzy. Wygląda na to, że z bloga fjordem pisanego robi mi się blog jedzeniem pisany;) Ale to taki wdzięczny temat, poza tym - gdzie indziej miałabym okazję doświadczyć parzenia etiopskiej kawy przez Etiopkę? (Zapewne w Etiopii. Ale aż tam się na razie nie wybieram.) Rozmawiałyśmy o tym niedawno w Dildorą - na takim wyjeździe człowiek zdobywa doświadczenie, którego nie da się kupić za żadne pieniądze, chociażby prozaiczne, wydawałoby się, picie kawy. Ale jakiej kawy, w jakim towarzystwie! Albo jedzenie. Albo chodzenie po mieście. Albo rozmawianie.
Prawda jest taka, że w tym momencie picie piwa (czy może akevitt;) schodzi u mnie na dalszy plan. Jednak do Norwegii mam o niebo bliżej i jeżeli będę chciała się z Norwegami bratać to wystarczą dwie godziny lotu, workaway.com, couchsurfing, czy cokolwiek innego za nieduże pieniądze. Natomiast obiadować z Koreanką z Seulu, Etiopką czy Chinkami to niebagatelny fart :)

A Nepalczycy to barany, no co poradzę. Stanowią twardy przykład na poparcie teorii o rychłym wyginięciu gatunku męskiego. Albo teorii brakującego ogniwa. Chcecie przykładu?

Tulendra gotuje. Dildora przyszła upiec ze mną ciasto, ciasto ma się ku końcowi. Dili, zainteresowana, co też ten zadowolony z siebie nieszczęśnik czyni, pyta się.
- Co gotujesz?
- Curry!
- Curry z kurczakiem?
- Yes!
- A co to za mięso tu rozmrażasz?
- To jest jagnięcina!
- Uhm. I dodasz ją, tak?
- Yes!
- (Ja, z rozbawieniem) Ale dalej jest to curry z kurczakiem?
- Yes!

Może jestem etnocentryczna. Jedno jest pewne - przez dłuższy czas nie będę mogła patrzeć na curry, oni to żrą na okrągło, już sami pachną jak curry! I wszystko wiecznie jest w tym żółtym oleistym sosie.

No, mniejsza.
Nawiedził nas w tym tygodniu prezydent Korei Południowej i Arum została zaangażowana do pomocy przy organizacji całej tej fety. Mnie to dotknęło tylko w jednym wymiarze, musiałam okrążać kordon policyjny pilnujący głównego wejścia do biblioteki, gdzie prezydent wygłaszał wykład. A potem zakazano mi się wychylać przez barierkę celem zobaczenia co to tam właściwie się dzieje.
Za to Arum przez trzy ostatnie dni nie widziałam, dopiero dziś po południu prezydent sobie pojechał i wróciła z prezentem, który miał być dla jakiegoś ministra, ale kilku się nie zjawiło, więc wolontariusze sobie je mogli zabrać. Zawierał między innymi dwa zegarki, męski i damski. Dobrze jest kurczę pracować dla takiego prezydenta, no nie? :P

Tym miłym akcentem
życzę Wam udanego wieczoru :)

Do napisania!
Erised

niedziela, 9 września 2012

Giczoł jagnięcy czyli kulinarne przejażdżki vol. 1

Jak to dobrze mieć trzydniowy weekend. Trzy dni to w sam raz żeby zrobić coś konkretnego i jeszcze sobie miło odpocząć (no bo normalnie weekend nie jest od odpoczywania, nieprawdaż;). Piszę więc do Was z końcówki długiego weekendu - cokolwiek chorowitego, bo mi coś padło na wszystko i właściwie głównie zmuszona byłam wypoczywać. Ale już mi lepiej i mogę coś zrobić, a zateeeem...

Zapraszam na
przejażdżkę kulinarnymi szlakami Norwegii
W odsłonie pierwszej: jagnięcina.

Zgodnie z pokutującymi w Polsce przesądami, powinnam chyba zacząć od łososia - głównego eksportowego rarytasu, którym domniemani Norwegowie obżerają się na co dzień jak my, nie przymierzając, kaszanką. No, i taka jest mniej więcej prawda. Łososia je się tu regularnie na śniadanie i lunch, natomiast jagnięcina to częsty składnik tradycyjnych ciepłych posiłków.

Skąd jagnięcina? Norwegowie chwalą się, że dzięki dziewiczym górskim pastwiskom z bogactwem ziół, świeżemu powietrzu i czystym strumieniom, mięso norweskich owiec zajmuje czołowe miejsce w światowym rankingu. Jest podobno miękkie, jasne, przyrasta też stosunkowo szybko bez strat na wartości. Regularny chów skutkuje dobrymi genetycznie odmianami. Ale oprócz nowych, mają tu tez bardzo stare, wręcz reliktowe odmiany, takie jak Old Norwegian czy Old Norwegian Sheep (jak romantycznie, niech ich.). No, więc z tego pysznego, delikatnego mięska przyrządzają Norwegowie tradycyjne jesienne danie o nazwie fårikål. 

Źródło: http://www.flickr.com/photos/placbo/1656899862/
Pierwszą i podstawową cechą tego dania jest to, że jest ono koszmarnie brzydkie. Sami Norwegowie to przyznają. Jeżeli fårikål wygląda ładnie, to znaczy, że coś zrobiłeś źle. Nie bardzo wiem jednak, co można zrobić źle, ponieważ oprócz jagnięciny wrzuca się tam tylko kapustę i ziarna pieprzu. W zależności od pory roku można dodać jeszcze trochę kminku (wersja zimowa) lub jagód jałowca (okres polowań). Taką mieszankę należy gotować dwie godziny i podawać z ziemniakami. 
Oryginalnie danie to wywodzi się z południowego Hordalandu, czyli zachodniego wybrzeża Norwegii (nauczyłam się, że większość rzeczy w Norwegii wywodzi się właśnie stamtąd ;).
W Norwegii istnieje nawet Norweskie Stowarzyszenie Fårikålu. Mają swoją stronę internetową (klik), całą poświęconą temu daniu. Ale można tu też, na przykład, zagrać sobie w grę i wrzucić parę owieczek do gara - dosłownie.

Jadłam fårikål, przygotowywany jednak przez moje Chinki, więc należy chyba do oceny podchodzić ostrożnie. Nie mogę powiedzieć, że był smaczny. Może po prostu nie lubię jagnięciny, może kupiły jakąś niezbyt dobrą, a może po prostu należałoby spróbować fårikålu robionego przez Norwegów;)

Przepis  
(dla dwóch osób)

500g baraniny w kawałkach (dobrze jest dać takie z kością)
1/2 małej kapusty posiekanej 
Łyżeczka pieprzu (w ziarnach)
Szczypta soli
Do obłożenia: gotowane młode ziemniaki i łyżka borówki brusznicy lub sosu żurawinowego

Wrzucić wszystko do garnka i napełnić wodą do 2/3 wysokości składników. Przykryć i doprowadzić do wrzenia. Zmniejszyć płomień i gotować na wolnym ogniu przez dwie godziny, aż mięso zacznie odpadać od kości. Podawać w głębokim talerzu jak komu się podoba, ziemniaczki pod spodem, na wierzchu, obok, razem z sosem żurawinowym lub brusznicą - w naszych realiach o żurawinę chyba łatwiej ;)



Drugim daniem z jagnięciny, które chciałabym zaprezentować jest pinnekjøt. 
Trudno to właściwie nazwać daniem. Są to po prostu wędzone lub suszone żeberka jagnięce. Tradycyjnie pinnekjøt wędzi się na dymie z brzozowych gałęzi - podobno wtedy nabierają charakterystycznego zapachu. Stąd też pochodzi ich nazwa. Serwuje się je z gniecionymi ziemniakami i przecieraną brukwią. To typowe, powiedzmy, danie bożonarodzeniowe.

Z pinnekjøtem jest taka sprawa, że tradycyjne pozostaje samo preparowanie tych żeberek. Mimo, że teraz jagnięcia jest łatwo dostępna, nadal korzysta się z tradycyjnych metod konserwowania żywności, pochodzących, jak mniemam, z biedniejszych czasów (tych przed ropą). 

Domowym sposobem preparuje się je tak: duże połcie żeber zanurza się w solance lub obsypuje grubo morską solą, celem utwardzenia mięsa. Gdy stwardnieje ono już wystarczająco, i gdy już jest porządnie zimno na dworze, wyjmuje się je i zawiesza w ciemnym, zimnym i dobrze wentylowanym pomieszczeniu do całkowitego wysuszenia. W niektórych regionach, szczególnie w Hordalandzie (!) świeże żeberka wędzi się przed utwardzaniem w soli.

Przed gotowaniem, połcie dzieli się na osobne żeberka i zanurza w wodzie, aby częściowo wypłukać zawartą w nich sól i spulchnić mięso. Potem dusi się je w wielkim rondlu, tradycyjnie wkładając na dno rondla kilka gałązek wierzbowych. Stąd nazwa: pinnekjøtt to po norwesku mięsne pałeczki, gałązki (stick meat - darujcie to nazewnictwo, tłumaczę piętrowo z norweskiego na angielski, a z angielskiego na polski, bo gugl nazwę pinnekjøtt przekłada na trzymać mięso. A to chyba nie o to chodzi), odwołując się chyba do wyglądu żeberek.



Tradycyjne danie dla zachodniego wybrzeża.

Tego rodzaju konserwację przeprowadza się też na tytułowych giczołach jagnięcych, które przybierają wtedy szlachetną nazwę fenalår.

Ostatnim tradycyjnym daniem z jagnięciny jest smalahove, które jest obrzydliwe i Wam go nie pokażę. Jest to bowiem, ni mniej, ni więcej, tylko głowa jagnięca. Przygotowywana podobnie jak powyższe, potem gotowana, duszona lub pieczona, podawana z tłuczonymi ziemniakami i brukwią. Zwykle jada się ją przed Bożym Narodzeniem. Dawniej uważana była za pokarm dla biedoty (czemu mnie to nie dziwi), teraz podaje się ją jako przysmak. Dla smaczku powiem Wam, że tradycyjnie najpierw zjada się uszy i oczy :d

Mam nadzieję, że kolejna notka jedzeniowa przypadła Wam do gustu! 
Następnym razem przyjdzie czas na rybki.

Do napisania!
Wasza
Erised

piątek, 7 września 2012

Rzecz o pojęciu

Póki nocia o jedzeniu się pisze, chciałabym Was uraczyć paroma refleksjami na temat zajęć, które miały już szansę rozwinąć skrzydła i naprawdę bardzo mi się spodobać. 

Groźby i ostrzeżenia o dzikim nawale pracy, który wrzucam na swój garb wielbłądzi, wybierając cztery kursy, nie znajdują na razie pokrycia w rzeczywistości. Oto namacalny przykład, jak bardzo względne  i kulturowo kształtowane jest pojęcie czasu na wszystko. A zbiór pojęć jest przecież bazą do formowania sądów i wygłaszania opinii, które, w przestrzeni funkcjonalnej pojęć, zawsze się sprawdzają. W końcu, to te uogólnione dla wszystkich użytkowników przestrzeni pojęcia właśnie ją kształtują i nadają czynnościom sens i powtarzalność.
Zrobiłam dla Was nawet schemacik ;)
Schemat kształtowania się przestrzeni przez pojęcia.

Zielona rama to właśnie przestrzeń, niebieskie punkty to użytkownicy tej przestrzeni. Można ich utożsamiać z pojęciami, które tworzą. Czerwone linie to sieć wymiany społecznej - pojęcia są wymieniane i dzielone pomiędzy użytkownikami. Linie wymiany biegną również do ramy, jak do kolejnego użytkownika. To, w jakim kierunku biegną, nadaje ramie kształt. W końcu kształt ten (a może i kolor) zaczyna oddziaływać na użytkowników, torując sposób myślenia i punkty odniesienia. W ten sposób przestrzeń życiowa pojęć staje się zarówno biernym jak i czynnym uczestnikiem wymiany. 
Strasznie mnie to fascynuje. 

No i oczywiście dochodzą tu do głosu schematy - według mojego schematu 24 godziny zajęć czysto naukowych w tygodniu to jest naprawdę, naprawdę niedużo, przyzwyczaiłam się mieć nawet więcej. Dla Norweżki Astrid jest to natomiast ilość horrendalna i niepotrzebna, i zabiera czas na inne, ważniejsze zajęcia. Ja chodzę na uniwerek generalnie w celach naukowych, norweski schemat studiów naukę stawia niżej niż życie towarzyskie. Ich kulturowy wzorzec zachowań nie przewiduje nadmiernego (znów, cóż to znaczy?) siedzenia nad książkami. Norwegom może się wydawać, że ja poświęcam mało czasu na życie towarzyskie, podczas gdy według mojej nomenklatury, poświęcam go dużo. Poświęcam go jednak inaczej. A to kultura, wszystko kultura.

Ale wracając do samych zajęć. Stają się coraz gęstsze i coraz ciekawsze. Nareszcie wyznaczono mi jakiś tor, po którym mam płynąć, dano wiosło do ręki i powiedziano: Polecam płynąć w tę stronę. Zupełnie inaczej niż u nas, gdzie wrzucają człowieka do oceanu wiedzy i machnięciem ręki pokazują: No, mniej więcej tam. Zamiast dziesięciu książek do przeczytania, mam dwie i piętnaście wyjątków z przekrojowo wybranych książek i artykułów. Nikt cię nie sprawdza, natomiast przeczytanie materiału jest niezbędne do dyskusji i rozumienia zajęć, więc to twój wybór, czy czy czytasz i rozumiesz, czy nie czytasz i musisz popracować potem dwa razy więcej. Praca na bieżąco, oto prawdziwy i skuteczny klucz tutaj. A u nas, niestety, wymiganie od czytania jest bardzo proste (vide podstawy warsztatu w drugim semestrze...), często nie ma tekstów do czytania na bieżąco, lektury są wzięte od czapy bez zaznaczenia, jaki fragment jest istotny i odpowiedni do tego czy tamtego tematu zajęć, generalny miszmasz i wspomniane rzucanie na głęboką wodę.
Może nie mam zupełnej racji, może po pierwszym roku moja ocena pracy na polskiej uczelni nie jest miarodajna. Ale skoro odczuwam aż taką różnicę, to coś musi być na rzeczy.

Moim ulubionym kursem jest runologia - fascynujący przedmiot. To pierwszy raz, kiedy spotykam się z tak namacalnym odczytywaniem przeszłości. Może nie jest to równie niezwykłe, jak odczytywanie hieroglifów, w końcu kultura Wikingów nie jest ani tak starożytna jak egipska, tym niemniej dla mnie nadal tkwi w tym magia. 

falh : woduride : staina : prijozdothrizdalidun
arbijasijostezarbijano


falh Woduride staina dothriR dalidum 
arbija asijosteR arbijano

Poświęcam ten kamień WoduridaR. Trzy córki urządziły ucztę pogrzebową,
najdroższe, najbardziej oddane z dziedziców

No, czy to nie piękne?! To napis z kamienia z Tune, najdłuższa (nie przytoczyłam jej całej) ze znanych inskrypcji w proto-skandynawskim starszym futharku (futhark to "alfabet" runiczny). Oprócz kamieni nagrobnych   inskrypcjami zdobiono brosze, wisiory (wisior z Turko), zapinki, rogi czy nawet osełki (kamień ze Strøm). Najlepsze jest to, że nie istnieje jedna najlepsza interpretacja, i każdy runolog odczytuje inskrypcję na swój własny sposób (tak osełka stała się kamieniem z wyrytym opisem winy...).

Pan Ukrainiec od Wikingów również okazał się całkiem miły i fajny - aż chce mu się zrobić przyjemność i przeczytać zadany tekst;) Pierwsze kilka zajęć miało charakter wykładów i wychodziłam z nich zadziwiona, jak można tak bardzo pomijać pierwiastek Wikiński na zajęciach z historii, czy etnologii Europy. Nie pamiętam ani słowa o Wikingach przy okazji omawiania historii Anglii, a okazuje się, że losy tych dwóch narodów były bardzo, bardzo mocno splecione aż do XII wieku, kiedy w 1066 roku Wilhelm Zdobywca pokonał Haralda III Srogiego w bitwie pod Stamford Bridge - na trzy tygodnie przed zwycięstwem w Hastings.

Norwegian Life and Society robi się ciekawsze. Na szczęście nasz poprzedni przynudzacz został zastąpiony przez bardzo żywotnego pana z wydziału prawa tutejszego college'u (szkoła nauk stosowanych, jakoś tak to się chyba tłumaczy). I mimo, że temat był z pozoru nieciekawy (prawo w Norwegii, blah), słuchałam z żywym zainteresowaniem. Oto kolejna różnica: ten facet żywo interesuje się prawem i polityką światową, tak samo jak lokalną, jest członkiem kilkunastu stowarzyszeń, naprawdę wie o czym mówi, trzyma się współczesności, a nie tak jak u nas, boi się, albo mu się nie chce, zrobić krok do przodu (od dwudziestu lat).

A na norweskim zaczęłam rozumieć. Po początkowym okresie lekkiego załamania, dzika metoda mów do nich po norwesku cały czas zaczyna działać i naprawdę rozumiem, co Toril ode mnie chce. Może nie zawsze dosłownie, ale wiem, o co chodzi. Bardzo budujące! No i całkiem nieźle sobie chyba radzę, przyjemnie mi się go uczy.

To tyle na razie!
Inne tematy przyfruwają do mnie ze wszystkich stron, normalnie muszę je szybko łapać.
I zapisywać.

Trzymajcie się!
Erised

wtorek, 4 września 2012

Norwegian woods

Błogostan społeczny osiągnął w ten weekend swój limit, wiecie? 
No, ale tak się zwykle kończy wypuszczanie Erised do lasu.
I darmowe dokarmianie.
I pojenie.
Akkevit.
Hehe.

W piątek rano wstałam koszmarnie zmęczona, bo oczywiście nie mogłam Was zostawić bez ostatniej sierpniowej noci, którą pisałam i pisałam, i pisałam, aż kur niemal zaczął piać, a brzask nowego dnia złocić ciemne szczyty gór. Tak to jest, jak człowiek nie używa rozumu.
Więc wstałam, piach w oczach, zapomniałam spakować szczotki do włosów i poczłapałam na metro, hej, przygodo. Załoga okazała się w pierwotnym składzie dość mocno sfeminizowana, ale Karl powiedział, że pozostali dołączą do nas później, jako, że mają jakieś previous engagements. I pojechaliśmy, jednym metrem, drugim, autobusem, aż po godzinie wysiedliśmy przy wąskiej asfaltowej drodze wijącej się wśród zielonych pagórków Nordmarki. Tu i tam porozsiewane były czerwone, drewniane domki, białymi obramowaniami okien, jak wytrzeszczonymi oczami, śledzące nasz marsz pod górę. A droga pięła się i pięła, najpierw łagodnie, wśród łąk, potem stromiej, wzdłuż strumienia przejrzystego jak szkło i kamienny półek obrośniętych wilgotnymi kłączami mchów i paproci. I szliśmy, śledząc śpiew ptaszków, ja cokolwiek sennie, Dili cokolwiek powoli (ech, miastowa), aż dotarliśmy.





Tak, to są lamy. Llama, llama, duck.

Domki z dachem tradycyjnie krytym darnią.

Studenterhytta, chata z bali, obita deskami ogorzałymi od mrozu i wiatru do barwy głębokiego brązu. Las. Drewniane ławy. Konstrukcja z czegoś, co było chyba zielonym płotem, na samotnej sośnie, taki niby domek na drzewie, niby platforma do wspięcia się wyżej i objęcia spojrzeniem zielonej dali Nordmarki.


Karl z sosną i konstrukcją
Widok z okna. Ten dach to wygódka :)


Pokoje surowe, piętrowe łóżka, miękka pościel, zimno, bo okna, jak w całej Norwegii chyba, pojedyncze, bez żadnego ocieplenia, uszczelnienia, niczego, lud północy, taka ich mać. Karl ładuje się za nami do pokoju, żadnych ceregieli, żadnego krępowania się, po prostu - no cóż, północ.
Na dole jak z bajki. Wielka kuchnia, wyposażona na pięćdziesiąt osób, jadalnia z widokiem jak z sosny, mały salonik, duży salon z wielkim kominkiem, opalonym na czarno od dymu, poroże, drewno, wielkie okna. 





Tymczasem dołączyli do nas pozostali i zarządzono lunch, też poszłam pomóc, bo co tak będę siedzieć.  Żarcia, mówię Wam, zapewniono nam aż w nadmiarze. Było tam wszystko: sery, ryby, w tym wielkie płaty wędzonego łososia, wędliny, dżemy, kremy czekoladowe, ciepłe bagietki, co tylko człowiek mógłby chcieć zjeść. I jedliśmy, oj, jak to studentowi, włączyła mi się klepka jedz-ile-możesz-jak-ci-dają, więc jadłam i jadłam i patrzyłam z wyrzutem, że mi łososia zabierają. Nieludzko się obżarłam.

Potem przyszedł czas na zapoznanie się, w bardzo fajny, pomysłowy sposób. Każdy dostał po wielkim arkuszu papieru i miał za zadanie w ciągu pięciu minut narysować swoją przeszłość, przyszłość oraz to, co lubi robić najbardziej. A potem każdy wychodził na środek i prezentował - się, na kartce. 
Nie wyobrażacie sobie nawet, jak wielonarodowościowa była nasza grupa i co ludzie robią, myślą, lubią, gdzie byli, co robili, jak o wiele dłuższą drogę przeszli w życiu niż ja, choć są jedynie kilka lat starsi. Umysł otwiera mi się szeroko, szeroko, na inne światy, ludzi, miejsca, myśli, możliwości, przybliża ten świat z odległej, niemal, galaktyki do raptem sąsiedniej ulicy. Każdy powinien coś takiego przeżyć.

Potem Karl zapoznał nas z celami konferencji UNICA, kto, gdzie, dlaczego, po co, co my będziemy robić i jaki jest ogólny plan działania.
UNICA to konferencja organizowana co dwa lata, gromadząca reprezentacje stołecznych uniwersytetów wszystkich krajów europejskich. Przez cztery dni studenci dyskutują na temat tego, jak ulepszyć systemy nauczania, co należy zmienić, w jakim kierunku podążać, by osiągnąć w końcu ideał europejskiego uniwersytetu. Ta konferencja jest ponadto nastawiona na kwestię sustainable development i generalnie organic issues, więc na przykład studentów zakwaterowano w green hotel, realizującym prośrodowiskowe założenia. Na przykład nie ogrzewają pustych pokoi, nie używają talerzy ani sztućców, aby zapewnić minimalne zużycie wody i prądu, podają organiczne śniadania (nie wiem do końca, na czym też one polegają i JAK je podają bez talerzy, ale na pewno się dowiem). No i ogólnie są bardzo fajni, modern i green, a poza tym znajdują się w centrum, z nocnym autobusem za pasem, co też działa zdecydowanie na ich korzyść ;)
A nasze miejsce tam, to uśmiechać się, prowadzić dokładnie tam, gdzie mają dotrzeć, pomagać i generalnie umilać im życie na wszelkie możliwe sposoby, służyć radą, chusteczką, czym innym i tego... Sprawiać, by czuli się niesamowicie dobrze, bezpiecznie i miło. Cozy cons.
Potem pracowaliśmy w grupach nad pomysłami na warsztaty, jak uczynić konferencję jeszcze bardziej organic i przeszkolono nas dodatkowo, co właściwie robi UiO, żeby realizować założenia sustainable development. No, robi całkiem sporo, łącznie z prowadzeniem studenckiego ogrodu, gdzie uprawia się roślinki bez żadnych sztucznych wzmacniaczy, dodatków i innego badziewia. Korzystają też z jakiegoś alternatywnego źródła prądu i ciepła (elektrownia wodna? nie pamiętam).
Bardzo mi się te warsztaty podobały - taki poziom kreatywnej dyskusji próbuje się osiągnąć i u nas, ale to jakoś nigdy nie wychodzi. U nas nikt nie chce się wypowiedzieć, jak wypowiada to wali jakieś komunały, dyskusja zamiera, prowadzący nie umie jej ożywić, nah - tego typu zajęcia zawsze niesamowicie mnie męczyły i wkurzały. A tutaj, proszę, jednak się da.

A potem była kolacja, na kolację znów przygotowałyśmy FURY jedzenia. Były tacos, które nie wiedziałam, czym są, a okazały się po prostu swojskimi tortillami. Tylko, że tak naprawdę tortilla to chyba ten placuszek, a tacos, to całe, no powiedzmy, danie, z wypełnieniem. Było pyszne, naturalnie, ale chyba wolę jedzenie, które je się widelcem, a nie rękami, zanim przypomniało mi się, jak się ją zwija, umazałam się cała salsą czy innym guacamole (to sos taki, o ja nie światowa). I, co najdziwniejsze, bo taki precedens w Polsce nie zachodzi, kupili nam też alkohol, więc do kolacji piliśmy wino albo piwo, albo jedno i drugie :) A siedzieliśmy przy stole w osiem osób: Nowozelandczyk, ja, czyli Polka, Uzbeczka, Norweżka, Niemka, Ukrainka, jeszcze jedna Polka, Basia z Żywca, i chyba jeszcze jedna Niemka, ale rosyjskiego pochodzenia, studiująca w Holandii :)





Nażarłam się obłędnie, do stanu iście świątecznego, więc zdecydowałyśmy się z Basią trochę przejść. To nasze przechadzanie zahaczyło o prysznic, gdzie nie było jeszcze kolejek (prysznice, jak prysznice, bez zasłonek jak to tutaj, ale za to koło pryszniców - prawdziwa sauna!), a potem razem z Dili tańczyłyśmy polskie tańce ludowe, od których Basia jest specjalistką z wieloletnim stażem :D
I tak powoli się ściemniało, ściemniało, więc wróciłyśmy do salonu, a tam nie ma, że każdy robi co sobie wymyśli. Trwał właśnie w najlepsze quiz filmowy, w którym za poprawną odpowiedź dostawało się kieliszek aquavity (norweski alkohol narodowy, taka korzenna słaba wódeczka), albo kieliszek rumu z colą, albo czekoladkę. Więc przyłączyłyśmy się do jednej z drużyn, z Ewgienią, która zna pięć języków obcych, Adrienem, który pochodzi z Turkmenistanu, ale mieszka w Norwegii, Koreanką, koleżanką Arum i Norwegiem, który za cholerę nie pamiętam jak się nazywał, ale on należał do grupy headmasterów, szkolących z green issues, nie nas, wolontariuszy. 
No, więc się przyłączyłyśmy, i tego... No dobrze nam szło, dobrze. Myślę, że gdybym tyle nie zjadła, nabańczyłabym się błyskawicznie tym rumem, colą i aquawitą zapijaną Borgiem, średnio niedobrym norweskim piwem, ale tak, to tylko się człowiekowi język rozwiązał. Przy quizie muzycznym nie doszło do podliczenia wyników, tylko wszyscy wybiegli na parkiet i zaczęła się potańcówka w skarpetkach, bo po cabin nie wolno było chodzić w butach, a przecież w klapkach nikt tańczył nie będzie.
Cóż, zeszliśmy dopiero gdzieś o drugiej z minutami, z Basią, Dili i Marą, w skarpetach czarnych, humorach wyśmienitych. Tym niemniej nie zahaczyłyśmy już o afterparty w saunie - może i dobrze. Następnego dnia zauważyłam tam rzucone w kąt bikini, pospołu z męską koszulą. Nie żeby coś, no ale.

Poszłyśmy za to spać - znaczy, kto poszedł to poszedł. Ja niby poszłam, ale pół nocy (te które poniekąd przespałam) śniło mi się, że wszyscy już poszli na śniadanie i nikt mnie nie obudził, więc co chwila się zrywałam z jakimiś zwidami. O piątej zerwałam się bez zwida, za to z potrzebą, a dzielę się z Wami tym, ponieważ płynnie chcę przejść do tego, że cabin nie posiadają toalet. Posiadają wygódki. To znaczy, nie że tam budka z serduszkiem, nic z tych rzeczy. Murowana, ogrzewana przybudówka, kafelki, mydło, ręczniki, a w kabinie - dół kloaczny. No nie mogłam. Dili nie wiedziała, jak się tego używa. Siedząco? Stojąco? Uświadomiłam ją, że dokładnie tak, jak normalnej toalety, na siedząco. No chyba, że nie lubi, to może podfrunąć, tak sobie zażartowałam, ale faktycznie, na jej twarzy malował się autentyczny szok. W Uzbekistanie takich nie mają?

Wyprawa o piątej rano do wygódki, też nie lada przeżycie. Księżyc świecił w pełni, jasno jak latarnia, tuż naprzeciw wejścia do schroniska. Robiło się już niebieskawo, flaga na maszcie lekko falowała, las otulony był miękką przedporanną ciszą, hen, w dole, majaczyły srebrne odbicia księżyca w jeziorach...

Rano niektórzy wstali całkiem rześcy na to, ile spali. Inni wstali bardzo zmarnowani. Pewnie przez tą saunę. Śniadanko zjedliśmy całkiem podobne do lunchu (wiecie, że oni tu podgrzewają chleb w piekarniku?), a potem powiedziano nam, że możemy sobie iść, autobusy odjeżdżają co godzinę. I że możemy sobie przywłaszczyć jedzenie, które zostało, bo nie mają co z ty zrobić. NO TO SOBIE PRZYWŁASZCZYŁYŚMY. Pewnie dlatego nie zdążyliśmy na wcześniejszy autobus i siedzieliśmy prawie godzinę przy drodze patrząc, jak Norwegowie, ci narwańcy, jeżdżą w te i we wte na rowerze, rolkach, nartorolkach, zium, zium, przedział wieku 20 -70.




W drodze powrotnej niemal zasnęłam, natomiast w domu zupełnie mi przeszło. Więc na fali adrenaliny zrobiłam dwa prania i umyłam podłogę w kuchni, a potem zaczęłam coś czytać, do czasu aż literki zaczęły mi się zamazywać...

A w niedzielę stwierdziłam, że będę odpoczywać. A to zjadłam - MAŁO, Boże, Boże, wrócę w rozmiarze wielorybim, a to posprzątałam coś casualowo, a to poczytałam o norweskich tradycjach jedzeniowych (Kasia, będzie nocia ;), ale pogoda taka ładna była, że koło piątej stwierdziłam, że się przejdę, rozruszam mięśnie, cokolwiek bolące po parkietowych wygibasach (jak się tego często nie robi to tak jest). Więc poszłam sobie nad Sognsvann, potem bardziej na wschód, gdzie, jak pamiętałam, znajduje się jeszcze kilka małych jeziorek i jedno bardzo duże. I szłam, szłam, pięknie wszystko pooznaczane, ścieżki, znaki, las jak z bajki, cisza, tylko słychać ciurkanie strumyka.
I gdzieś wylazłam. Cholera, myślę, gdzie ja jestem, gdzieś tu miało być jezioro (przypomniało mi się poszukiwanie Rusałki...) i to całkiem spore. Ach, i było, wystarczyło przejść przez parking. Ciemnogranatowe, połyskliwe, otulone zielenią łąk i kęp drzew. Ale nie dotarłam na sam brzeg - unurzałam się jedynie w błocie, próbując pokonać na przełaj łąkę, która wydawała się daleko mniej niebezpieczna. I w sumie przebrnęłam, skacząc z kępki na kępkę, ale kolejnej bariery - rzeczki, już nie pokonałam. W drodze powrotnej za to, innej niż ta, którą przyszłam, bo nie lubię wracać tą samą drogą, trochę się pogubiłam. Szłam z początku chyba dobrze, też bardzo ładną trasą, wzdłuż szwedzkiego kamiennego muru z XIX wieku, ale koniec końców wylazłam na stację Tasen - cztery stacje od Sognsvann. No nic, obrałam azymut mniej więcej tam, i poszłam. 
Bagno.
Las.
Ostatnie piętnaście minut przedzierałam się na szagę w kierunku głosów, jak mniemałam, znad Sognsvann. I wypadłam znów z buszu jak dzicz... na parking przy stacji. Całe szczęście, że ludzie tak głośno się drą.


Leśno, dziś leśno. Wesoło.
Do napisania!
Wasza
Erised

P.S. Przystrzygłam sobie futro, znaczy - włosy. Nie myślałam, że to takie proste i taka fajna zabawa. Spróbujcie sami! Mi wyszło całkiem ładnie :)