piątek, 30 listopada 2012

O runach, zamkach i fjordach

Ostatnie dwa tygodnie upłynęły mi właściwie głównie na nauce do egzaminów. A tak, egzaminów, ponieważ ja swoją sesję - nie - sesję zaczęłam właśnie w tym tygodniu. Od poniedziałku do czwartku pisałam pracę zaliczeniową na Wikingów, a temat jej brzmiał: Wyjaśnij, jak współczesne teorie tożsamości przyczyniają się do naszego zrozumienia społecznej roli przedmiotów w epoce Wikingów. Opisz jeden rodzaj przedmiotów (statki, miecze, zdobienia lub monety) i podaj przykłady z omawianych tekstów. Temat wcale przyjemny, chociaż jak zwykle męczyłam się okrutnie i mózg mi bulgotał i wypływał przez ucho, kiedy walczyłam z Demonem Zrób-Z-Tego-Pracę-Naukową. Nie zrobiłam, ale uważam, że napisałam całkiem przyzwoity esej i liczę co najmniej na C (kurs magisterski - cóż poradzę.) Dzisiaj pisałam runologię, a formalności przy tym było co najmniej tyle, co na maturze: praca pisana w trzech kopiach, na specjalnym sygnowanym papierze, numery referencyjne, dziesięcioro pilnujących, no egzamin państwowy cholera. Tyle, że do toalety można było wyjść, za asystą, ale zawsze. No, ja nie zdążyłam zapragnąć. Pytania mi podeszły (jak cała runologia, jak już wiecie;), siadłam i zapisałam siedem soczystych stron o końcówkach fleksyjnych w starym futharku i zmianach w relacjach grafo-fonologicznych samogłosek podczas tranzycji z epoki wikingów do średniowiecza. Czysta poezja.

No, i teraz został mi już ino norweski. Ustny mam w poniedziałek, pisemny 12 grudnia, więc zdążę się spokojnie przygotować. Muszę Wam powiedzieć, że mówię już całkiem, całkiem nieźle. Jest to o tyle zaskakujące, że w jedynym obcym języku, którym władam płynnie, czyli angielskim, zaczęłam mówić dopiero po dobrych kilku latach nauki. A tutaj - trzy miesiące. I już jestem w stanie zrozumieć napisy informacyjne, reklamy w metrze, a nawet pogadać całkiem swobodnie z panią w biurze. A wszystko to zasługa Toril i jej szalonej superintensywnej metody nauczania. No i tego, że ten norweski nie jest zbyt trudny, serio.


Byłam też w międzyczasie na kilku wyprawach muzealnych. Którejś słonecznej niedzieli (a słonecznych dni coraz mniej i mniej!) wybrałam się z twardym zamiarem zwiedzenia Galerii Narodowej. Ale było tak pięknie, że kiedy wysiadłam sobie koło Teatru Narodowego stwierdziłam, że co mi szkodzi, Galerię po ciemku oglądać też można, pójdę sobie na twierdzę popatrzeć jak fiord lśni w słoneczku. I poszłam. I tak mnie jakoś ścieżki poprowadziły, że zaszłam aż pod bramę tamtejszego zamku. No to stwierdziłam, że jak już tam jestem, to sobie go zwiedzę, bo czemu nie, też to miałam w planach. I muszę Wam powiedzieć, że to będzie chyba jedno z najmilszych moich wspomnień, jakie wywiozę z Oslo. 

Twierdza, bo to właściwie jest twierdza z dobudowaną częścią zamkową, jest przepięknie odrestaurowana, czysta, porządnie zagospodarowana i żywa. Okazuje się, że król nadal przyjmuje tutaj zagranicznych gości, dokładnie w tej samej sali, w której król Christian IV przyjmował swoich, tylko że trzysta lat temu. 



Odbywają się tutaj wiece, państwowe bankiety i uroczystości, a w kaplicy zamkowej odprawiane są nabożeństwa. Pod kaplicą znajduje się grobowiec królewski, w którym spoczywa tych niewielu norweskich królów z czasów, gdy Norwegia jeszcze była niezależna i tych, kiedy już. Przedział czasowy między nimi wynosi jakieś hm... siedemset lat. 




Najpiękniejszym pomieszczeniem, według mnie, jest Hol Christiana IV, tego, o którym wspominałam wcześniej. Wielka, drewnem wyłożona sala o pobielonych ceglanych ścianach, oszczędnym umeblowaniu, rozświetlona mnóstwem okien wychodzących na błękitną zatokę. Coś wspaniałego!




Największe wrażenie robi za to sala Olafa V. Tak musiały wyglądać pomieszczenia, w których zbierały się trzynastowieczne wiece Wikingów. Wyobraźcie sobie te wielkie brodate postacie siedzące w milczeniu na ławach pod ścianami i króla za stołem, w blasku świec i księżyca świecącego przez gotyckie okna...





A taki widok roztaczał się z wałów:





Pięknie. Piękniepiękniepięknie.

A dzisiaj Andrzejki! Może namówięc Arum, żeby polała ze mną wosk :)

Udanej zabawy, 
przychylnych wróżb 
i nietrafienia butem rzucanym przez ramię
Życzę Wam ja. 

I do napisania!

Erised

P.S. A do Galerii też wtedy dotarłam! Skromne, ale wysmakowany, by tak rzec, zbiory. Dużo artystów skandynawskich, którzy nie wiedzieć czemu rzadko kiedy zawisają w Polsce. A szkoda. Zostałam fanką Fearnley'a :)

piątek, 16 listopada 2012

Jak bardzo się starać?

Ostatni tydzień był okresem intensywnych nocnych łowów, na które studenci UiO zapuszczali się mężnie nad jezioro Sognsvann, walcząc z przemożną chęcią powrotu czym prędzej pod ciepłe kołderki. Okresem wyczekiwania. Szykowania sprzętu. Niepewności. Gorączkowego sprawdzania prognoz pogodowych i tras wędrówek trolli.
Na co oni tak polowali, zapytacie?

A na nią.
Aurora over Oslo by ergates, (Flickr)

Aurora borealis, zwana przez studentów pieszczotliwie 'Aurorą', postanowiła bowiem dać się zobaczyć przez kilka dni nie tylko na wysokości Tromsø i Rejkjaviku. Sięgnęła niżej, ku południowym skrajom Skandynawii i omiotła zielonym woalem kilka pagórków, na których rozsiadło się Oslo.

A studenci zwariowali na jej punkcie. Przez tydzień nie było niemalże mowy o niczym innym, jak o najświeższych prognozach, miejscach zbiórek, szukaniu najlepszego punktu, z którego będzie można zobaczyć to cudo północy. Ktoś znalazł w internecie stronę alaskańskiego instytutu geofizycznego, gdzie pokazywano dokładnie na mapie dzienny zasięg zorzy, jej siłę i jeszcze parę detali. Coś mi się wydaje, że musieli na tej Alasce zanotować gigantyczny skok liczby odsłon w rekordowym tempie ;)

Mój udział w tym zbiorowym szaleństwie był raczej pomniejszy. Owszem, też sprawdzałam prognozy i gdybałam, gdzie i z kim by się tu wybrać. Ale przyznam szczerze, że widmo zorzy jakoś nie zawładnęło moją wyobraźnią na tyle, żebym wyrywała się pierwsza o północy nad Sognsvann. Podobna jestem pod tym względem do samych Norwegów - żaden, z którym miałam okazję o tym porozmawiać, nigdy w życiu nie widział zorzy, choć przecież ma ją pod bokiem. (Ba! większość nie była na Lofotach, nie mówiąc już o Finnmarku.) Mam wrażenie, że z zorzą jest jak ze wszystkim, do czego się przyzwyczajamy - dopiero po reakcji innych ludzi odkrywamy - z powrotem lub zupełnie na nowo - że coś ma większą wartość niż skłonni byliśmy sądzić.

***

Dziwnie mi myśleć, że semestr zbliża się już ku końcowi. A przecież w tę środę miałam ostatnie zajęcia z Wikingów, w przyszły wtorek - ostatnia runologia, z norweskiego zostały nam raptem dwa rozdziały. Aż mi się żal robi na myśl, że to już koniec, że teraz tylko egzaminy, parę dni wolnego, podczas którego mam nadzieję jeszcze gdzieś pojechać i... do domu. Nie mam w ogóle zapału do jakiejś wzmożonej nauki, zupełnie jakbym miała gdzieś podświadomie nadzieję, że im bardziej odwlokę to w czasie, tym tego czasu zrobi się więcej. Ale nie zrobi. I wcale nie jestem pewna, czy faktycznie tak bardzo bym tego chciała. No, cóż zrobić, nawet mi zaczęło się cknić do domu. 

Z tym cknieniem to też dziwna sprawa. Kiedy próbuję analizować, czego faktycznie mi brak i za czym tak naprawdę tęsknię, to wychodzi na to, że wcale nie za domem. Wcale nie tęsknię za rodzinnymi pieleszami, obiadkami i skrzatami, które cię o-pierają i o-prasowują tak, że obieg ubrań znasz tylko  na etapie z-szafy-do-szafy. Od tego odzwyczaiłam się już dawno, poza tym nigdy nie ceniłam tego ponad miarę. Wręcz przeciwnie, zawsze ciągnęło mnie do świata i poznawania tych innych etapów cyrkulacji odzieży. I nie zawiodłam się ani na sobie, ani na świecie. I kiedy tak myślę, czego mi brak, to właśnie tego świata, który sobie poukładałam po swojemu: kin, kawiarni, księgarni, gazet, nocnych włóczęg, spotkań autorskich i przypadkowych. Grona swoich wśród obcych. Wspólnych spraw. Braku przymusu życia w stadzie, który bardzo, ale to bardzo mnie uwiera. 
I ta tymczasowość, przez którą nie wiadomo - starać się mniej czy właśnie bardziej?
Nie mam pojęcia.

Pewnie się dowiem, jak wrócę. I dobrze, będzie na przyszłość.


Trzymajcie się ciepło!
Wasza
E.


P.S. Zapewne zauważyliście machlojki przy datach październikowych postów- tak, zmachloiłam je. Stwierdziłam, że relacje z muzeów, choć napisane grubo po samych wizytach, powinny pojawić się z datą bliższą wizycie niż pisania, i że nie będzie to miało szczególnego wpływu na zachowanie równowagi czasoprzestrzeni :)

poniedziałek, 12 listopada 2012

O kopertach, tradycjach i eplesuppie

A może by tak jakiś post bardziej up-to-date?

Ostatnie kilkanaście dni spędziłam na przemian waląc głową w blat biurka i gorączkowo klepiąc w klawisze, albowiem deadline'y moich dwóch esejów nabrały aż nadto rzeczywistych kształtów. I podczas gdy pierwszy z nich, studium porównawcze dwóch inskrypcji runicznych, pisało mi się jako tako lekko i przyjemnie, a przynajmniej - bez cierpienia, tak drugi po prostu zrył mi beret. Wydawałoby się, że niby nic takiego, recenzjosynteza podobna do tej, którą pisałam w zeszłym roku na zaliczenie warsztatu naukowego (odkrywam z przyjemnością ile te zajęcia mi dały - nie przypuszczałabym, że aż tyle!), i to jeszcze artykułu, o którym robiłam prezentację. O, nie. Po tygodniu mąk czyśćcowych, kiedy usiłowałam dojść, z której strony właściwie mam się za ten artykuł zabrać (30 stron gęstego tekstu, materiału w cholerę i ciut) siadłam w rozpaczy, żeby chociaż zacząć i nagle doznałam olśnienia. I pisałam, pisałam, pisałam aż napisałam, w sobotę wysłałam i siadłam, otumaniona, z parującą sieczką cielęcą zamiast mózgu. Ale myślę, że wyszło mi całkiem przyzwoicie i strachu, że mnie nie dopuści do egzaminu nie ma.

Poza tym w międzyczasie przefrunęło Halloween, u mnie zaznaczając swą obecność jedynie poprzebieranymi zdjęciami znajomych na FB. Stwierdzam, że to jednak niekoniecznie moja bajka.  Dziady, o, Dziady, Andrzejki, o, tak, chętnie, Noc Kupały z pieśnią na ustach i przytupem. Nie mówię, że mam coś przeciwko Halloween jako takiemu, przeciwnie, uważam, że każde święto świętować należy i to jest bardzo ważne. Ale różne są święta i na szczęście można sobie wybrać, które świętować się woli bardziej. Halloween nie jest moim bardziej. 
Ale za to strasznie żałuję Imienin Świętego Marcina! O, to święto, choć ma u mnie bardzo krótką tradycję obchodzić bardzo lubię. Ach, rogale marcińskie...

Mówiąc o tradycjach, to również tradycyjnie poużerałam się z niewdzięcznym zadaniem dostarczania odpowiednich dokumentów w odpowiednim czasie w odpowiednie miejsce, aby dostąpić zaszczytu bycia kandydatką do stypendium rektora. Moim ulubionym kuriozum są daty dostarczania dokumentów: termin pierwszy opiewa na dzień 12 listopada, natomiast drugi, z którego skorzystać można wyłącznie w przypadku udokumentowanych trudności (na szczęście studia za granicą się do nich zaliczają) upływa z dniem 19 listopada. Faktycznie - pomocne. Kolejnym kuriozum, z którym zetknęłam się już tutaj w Oslo jest to, że, uwaga, na poczcie nie można kupić pojedynczych kopert. Na mój zdębiały wzrok i pytanie, to gdzie można taką kopertę kupić, miły pan z obsługi trochę się spłoszył i wymamrotał, że chyba nigdzie... Poza tym istnieje wyłącznie jeden sposób wysłania przesyłki za granicę i ona przychodzi jak przychodzi. Na szczęście przyszła w dwa dni. 
Tym niemniej jestem w posiadaniu dziewięciu norweskich kopert w formacie A5 z którym nie mam pojęcia, co zrobić ;)

***

Pogoda nam ostatnio w ogóle nie dopisywała i cały czas padał na zmianę śnieg z deszczem. Jeszcze jak śnieg to nic takiego, śnieg padający jest bardzo przyjemny i inspirujący, niezależnie od koloru nieba, z którego pada. Ale deszcz... deszcz przybija, odechciewa i zasypia. Ale wczoraj, późnym popołudniem, kiedy podniosłam głowę znad biurka, oczom moim ukazało się TO. Znak. Znak lepszej pogody.




Nie pamiętam, kiedy ostatni raz widziałam tak wielką i pełną tęczą. Oboma końcami sięgała ziemi, a po chwili pojawiło się jej echo - trochę widoczne na zdjęciu (zaczyna się w okolicach komina ;). A po drugiej stronie budynku czystym płynny złotem zachodziło słońce. 
I dziś pogoda przedstawia się tak!


Można żyć. Można żyć.


Kilka dni temu Arum urządziła kolację dla swoich przyjaciół z koreańskiej szkoły językowej, w której uczy i też zostałam na nią zaproszona. Oczywiście znów było mnóstwo pysznego jedzenia o cokolwiek mieszanym rodowodzie: koreańskie side-dish, tak zwane jap chae i meksykańskie burrito jako dania główne, a na deser norweską eplesuppe (pyszna rzecz, trochę podobna do marmolady na gorąco), norweskie ciasto jabłkowe, cynamonowe tosty z dżemem, i lody. Boska uczta, nie mogłam się ruszać.

Zdjęcie trochę rozmyte - śpieszyło mnie się do stoła!:D 

Czego na pewno mnie te miesiące w Norwegii nauczyły to tego, że jedzenie i wspólne stołowe posiadówy są najlepszym sposobem na zaprzyjaźnienie się - nieważne, czy jesteś Norwegiem, Włochem, Koreańczykiem czy Polką. Food connecting people.

No, trochę nadrobiłam zaległości :)
Zaraz biorę się za runy, norweski i tekst o monetach z czasów Wikingów.

A tymczasem...
Udanego tygodnia!
Do napisania
Erised