poniedziałek, 25 lutego 2013

Rzeczy ostatnie

Trochę minęło, prawda?
Zrobiłam tę przerwę z premedytacją, żeby zobaczyć, co będzie. Czy będę tęsknić za Norwegią? Czy może będę błogosławiła każdy dzień spędzony na ojczystej ziemi, zakrywając oczy i nie patrząc wstecz? Czy będę z siebie duma, czy będę ciosać sobie kołki na głowie, jak to ja mam, czy może miałam, we zwyczaju, że mogłam zrobić coś lepiej, czegoś nie zrobić, gdzieś pójść, do kogoś nie podchodzić, lub podejść bardziej?

No i teraz już wiem.

Ale zacznijmy to podsumowanie od rzeczy prozaicznych, zostawiając sobie rozmyślanie na potem.
No więc przyleciałam, dzielnie, osiemnastego grudnia, około godziny 19:30 prościutko do Poznania. Nie było to takie oczywiste, bo tego dnia nad Polską zalegały gęste mgły, które mocno utrudniały samolotom lądowanie w tam, gdzie lądować miały i chodziły słuchy, że mogą nas wylądować we Wrocławiu (w to mi graj), lub w Katowicach (w to nie). Ale doleciałam, gdzie miałam dolecieć. Zapewne pamiętacie, że w tamtą stronę jechałam autobusem? Że niby bagażu więcej, i przygoda, i tyle zobaczę. Faktycznie, była to prawda - połowiczna. Ja po prostu za cholerę nie wiedziałam, jak kupić sobie bilet samolotowy i, jak to ja, dostawałam drgawek na samą myśl, że miałabym znów kombinować, szukać pomocy, dowiadywać się... wystarczyły mi atrakcje związane z innymi elementami wyjazdu.
Ale teraz, na spokojnie, kupiłam bilet już we wrześniu, udało mi się wszystko dobrze wypełnić, zabrać dokumenty, spakować się w jeden mały plecaczek z kocem, poduszką, lampką biurową, dwoma bluzkami, kilometrami kabla, bielizną i podstawowymi kosmetykami (prześcieradło i stara, różowa piżama musiały zakończyć swój żywot), oraz trafić właściwym pociągiem na właściwe lotnisko i właściwą bramkę.
I poleciałam, z duszą na ramieniu. Leciałam już, co prawda, wcześniej, więc wiedziałam, czego się spodziewać, ale to było dawno temu, no i nie leciałam wtedy sama. Lot był krótki - dla mojego mózgu za krótki. I okazało się, że miałam rację z autobusem, i że doznałabym szoku, SZOKU kulturowego, gdybym poleciała samolotem również w tamtą stronę. Godzinka - a rzeczywistość zupełnie inna.

Odebrał mnie stęskniony Mamut (codzienne rozmowy na Skypie dużo dały, tylko jego chudość znów była dla mnie szokiem;), przespałam się u Kasi i Basi na Wildzie i pojechałam do domku naszym kochanym polskim PKP - cztery i pół godziny.

A potem były święta, i Arum, którą zaprosiłam już wcześniej, a która przyjechała do mnie prosto z Litwy. Rodzice nie mieli nic przeciwko kolejnej osobie na Wigilii, babcie i dziadek traktowali ją jak wnuczkę, i tylko Moryc nic się nie odzywał, choć umie odzywać się całkiem elegancko. W międzyczasie przyszły moje oceny z egzaminów (dwa B i jedno C, tak jak się spodziewałam). Potem pojechałyśmy razem do Wrocławia, upolowałyśmy mnóstwo krasnali i uchodziłyśmy sobie nogi po pachy. Potem pojechałyśmy do Poznania, który pokazałam Arum prawdziwie po macoszemu, ale trudno - miałyśmy tylko parę godzin, bo potem Arum wylatywała do Rzymu, by spędzić tam Nowy Rok.

I na tym symbolicznie skończył się mój norweski pobyt, moja stosowana fjordologia, czas przełomu i zmiany. Bo tak go dziś postrzegam.
A co się zmieniło?
  • język - niewątpliwie bardzo podszlifowałam angielski, posługując się niemal wyłącznie nim, czy to czytając, czy pisząc, czy mówiąc. I dzięki temu nabrałam pewności, że ten język naprawdę umiem, bo nie przysporzyło mi to większych trudności. Oczywiście nie będę udawać, że nie musiałam więcej popracować przy czytaniu, czy pisaniu i że tłumacze wszelkiego autoramentu nie zagnieździły się na stałe w pasku zakładek, ale fakty mówią za siebie - wiem, czym są hoards. Moja pewność przyczyniła się także, że zaczęłam czytać inne książki po angielsku (wcześniej uważałam, że nie jestem ich godna, no nie). 
    • norweski - szokiem było dla mnie, ile byłam w stanie się nauczyć w ciągu trzech miesięcy. Po prostu mówiłam. To pokonało moje lęki dotyczące nauki nowego języka, wyniesione z doświadczenia z angielskim - czternaście lat nauki a ja na C1... Teraz wiem, że są różne sposoby i że nie jest to bardziej skomplikowane niż biologia, a jakże bardziej użyteczne!
  • kontakty z ludźmi - skoro byłam się w stanie dogadać i zaprzyjaźnić z osobami z tak różnych krajów i kultur, to czy nie potrafię zrobić tego samego na własnym gruncie? Wiele moich kompleksów i zahamowań odeszło na łono Abrahama. Miałam to szczęście nie spotkać w Norwegii ludzi niemiłych, niechętnych do pomoc, nieuczciwych i fałszywych. Jeden wyjątek - Dildora, która po wycieczce do Kopenhagi nie odezwała się już do mnie ani razu, potwierdza regułę. Ale tak naprawdę nie wyrządziła mi przecież żadnej krzywdy.
  • spokój spłynął na mnie, nomen omen, podczas tych długich tygodni, kiedy nie mogłam robić nic innego poza leżeniem, gdy mój organizm cierpliwie znosił pląsającą mononukleozę. Ze mną zawsze był ten problem, że za dużo robiłam, by mieć kiedy spokojnie siąść i pomyśleć. Zaraz targały mną wyrzuty sumienia, że tracę czas, marnuję to, co mi zostało, przegapiam przełomowe momenty, które mogą się zdarzyć tu, czy tam, bylebym się tam znalazła, w odpowiednim miejscu i czasie. Zawsze goniłam za tym przysłowiowym drugim końcem tęczy. I wreszcie przestałam i zaczęłam spoglądać na życie z większym umiarem i spokojem - jeżeli coś ma się wydarzyć, to się wydarzy, złe i dobre rzeczy taka samo, vide mononukleoza, zdechnięcie komputera i rekompensata za pluskwy. Nauczyłam się myśleć i dokonywać refleksji w szerszej niż dotąd perspektywie. I to ostatecznie uspokoiło te moje wewnętrzne sztormy. Nie znaczy to, że wyrzekłam się całkowicie mojej, bądź co bądź, aktywnej natury. Ale bez szaleństw, no nie?
  • harmonia z dao czyli wszystko ma głębszy sens i prowadzi do dobrego. I zamiast się miotać, wyklinać i rozpaczać, należy zaakceptować to, co się przydarza i szukać w tym jakiejś nauki. Format komputera był bolesny ale czy nie nauczył mnie nie przywiązywać się do przedmiotów? Czy nie nauczył mnie rewidować, co ma dla mnie wartość, a co nie? I czy to nie pozwala mi nie błądzić po ciemku, tylko spokojnie obierać cel? Czuję się powiązana ściśle ze Wszechświatem, jakkolwiek to brzmi, i wiem, że jest nitka, po której dojdę tam, gdzie potrzebuję. (zostałam taoistką?)
  • akceptacja siebie - przytyłam i nareszcie doszło do mnie jaka byłam już chuda, kiedy cały czas oglądałam każdą fałdkę, przodem, tyłem, nagminnie brałam do przymierzania za duże spodnie, a ciaśniejszych nie dopinałam ze łzami rozpaczy nad swoim grubym czymśtam. Nie podobałam się sobie w ogóle. A teraz tak. Może na mózgu też byłam za chuda. To także przysporzyło mi pewności siebie. Mama Borejko miała rację - najpierw trzeba o sobie pomyśleć, a potem o sobie zapomnieć.
  • odwaga - byłam, zrobiłam, przetrwałam, widziałam, dałam sobie ze wszystkim radę. Aktualnie mogę wszystko. 
To takie najważniejsze rzeczy, które rzutują na szereg drobnych, dzięki czemu codzienne życie jest dla mnie czymś innym. I chyba lepszym. 
Taki przyspieszony kurs dojrzewania :)

Teraz jestem już z powrotem w Poznaniu, gdzie już zdążyło mnie spotkać więcej nieprzyjemności niż przez te pięć miesięcy. Poza tym łapię się, że myśli uciekają mi gdzieś na północ... 
Wspominam Norwegię z nostalgią, w miarę upływu czasu ciesząc się coraz bardziej, że tam byłam i przeżyłam tyle rzeczy. I ciągnie mnie tam z powrotem, chcę zobaczyć to, czego nie widziałam na własne oczy! Hardanger. Sognefjord. Telemark. Aus-Agder. Jeszcze pojadę.

I to już chyba pora na pożegnanie - dzięki, że ze mną byliście, że czytaliście, że zaglądaliście nawet wtedy, gdy długo nic się nie pojawiało. Wiem, że ten zbiór notatek i wspomnień jest bardzo wybiórczy i czasem żałowałam, że nie udało mi się uwiecznić więcej, ale widocznie tak miało być. Mam jednak nadzieję, że komuś przysporzył trochę radości, tak jak mi.

Trzymajcie się ciepło!
Erised



PS. Wytrwałych zapraszam na mojego drugiego bloga, Dziennik Poznański, na którego przenoszę się z powrotem :)

sobota, 15 grudnia 2012

Wikingi prawie-na-żywo vol.2

 Ostatnio odwiedziliśmy Muzeum Historyczne, gdzie zgromadzono tonę wikińskiej (zawsze mam problem z tym przymiotnikiem, cholera) biżuterii, narzędzi, ubrań, kamieni i czego-nie-jeszcze. Teraz zapraszam Was do obejrzenia prawdziwego Cadillaca zbiorów Muzeum Uniwersytetu w Oslo. Panie i Panowie, oto Oseberg!

Ale po kolei. Vikingskipshuset znajduje się, tak jak wspominałam we wstępie do poprzedniej notki, na półwyspie Bygdøy, nazwanym od ilości muzeów, nomen omen, muzealnym. Urokliwy to zakątek, pełen starych, białych i drewnianych oraz nowoczesnych, małych, sowicie oszklonych domków. Samo muzeum znajduje się w budynku przypominającym skrzyżowanie stodoły z kościołem, w nawach którego zamiast ławek stoją okręty. 


Znajdują się ich tam trzy: Oseberg, Tune i Gokstad, a także wystawiono w gablotach wyposażenie, jakie na nich znaleziono. Musicie bowiem wiedzieć o jednej bardzo ważnej rzeczy: przeznaczeniem tych okrętów nie było pływać pod wikińską banderą. To były statki pogrzebowe. Wikingowie posiadali niezliczone mnóstwo zwyczajów pogrzebowych, ale jednym z najbardziej charakterystycznych i praktykowanych wśród bogatych, były pochówki na statkach. Wyposażeni do przyszłego życia we wszystko, co może im być potrzebne, z krowami i końmi włącznie, zakopywani byli w kopcach pogrzebowych. I tylko dzięki temu statki, tak samo jak całe wyposażenie, tak dobrze się zachowały.

Zaczynamy! Cadillac, miejsce pochówku, jak zwykło się sądzić, królowej, wyposażony niczym pałac: Oseberg.




Czego tam nie było! Wszystko, po prostu wszystko, od ubrań, mebli, przedmiotów do tkania, wyszywania, po sprzęt użytku domowego, narzędzia do prac polowych, prania i przechowywania. Biżuterię, jak się sądzi, skradziono niedługo po pochówku, więc nie znaleziono jej tam wiele. Zdjęcia poniżej prezentują niewielką część zbiorów, jakość taka sobie, ale nie wolno było używać flesza.



Te buty są słynne, ponieważ jest to średniowieczne
obuwie korekcyjne - najwyraźniej królowa miała zwyrodnienie stóp.

A to, moi drodzy, nie wiem, czy widzicie, co to jest - jest to pług.
I wygląda on na bardziej zaawansowany konstrukcyjnie
niż nasz polski XIX - wieczny
A to jest wóz pogrzebowy, na nim spoczywało ciało.

Tutaj inne statki: Gokstad i Tune




Nie muszę mówić, że baaardzo mi się podobało, prawda? To niesamowite, jak coś takiego można sobie obejrzeć w muzeum - tak po prostu! Tysiącletni statek Wikingów? Nie ma problemu. Coś niezwykłego, dla mnie tym bardziej dlatego, że bardzo dużo już o nich słyszałam i wiedziałam na co patrzę. 

Po wyjściu z muzeum poszłam się jeszcze przespacerować, bo pogoda była przepiękna.




Gdzieś się zbłąkałam, jak to ja, znalazłam plac zabaw z obowiązkową huśtawką na gałęzi i paroma innymi ekstremalnymi urządzeniami do zabawy - w Norwegii z dziećmi się tak nie caca i wychodzi im to na zdrowie.

Mam nadzieję, że z przyjemnością odwiedziliście ze mną Wikingów!
Czuję w duchu, że to jest jedna z ostatnich notek, jakie piszę na bloga... wszak to już tylko trzy dni i wylatuję do domu. Trzeba będzie pomyśleć o jakiejś notce podsumowującej :)

Trzymajcie się ciepło!
Erised

czwartek, 13 grudnia 2012

Pokojowa Nagroda Nobla

Pokojowa Nagroda Nobla, przyznawana od 1901, jest chyba najbardziej prestiżową nagrodą, jaką można otrzymać za wybitne osiągnięcia w dziedzinach zarówno humanistycznych jak i ścisłych. Nominowanych do czterech z pięciu nagród typują szwedzkie instytucje naukowe, takie jak Królewska Szwedzka Akademia Nauk czy Instytut Karolinska (jeden z najlepszych uniwersytetów medycznych na świecie), natomiast o tym, komu przyznać Pokojową Nagrodę Nobla decyduje Den Norske Nobelkomite, czyli Norweski Komitet Noblowski. Tutaj też, w Oslo, odbywa się co roku ceremonia wręczenia wyróżnienia.


Zgodnie z tradycją, uroczystość przyznawania nagrody odbywa się zawsze 10 grudnia, w rocznicę śmierci Alfreda Nobla. Wczesnym popołudniem w Ratuszu podczas zamkniętej dla osób postronnych gali, nagrodzony wygłasza przemowę, a następnie Komitet wręcza mu medal i dyplom honorowy. Król także jest obecny, tym niemniej nagrodzeni składają mu oficjalną wizytę tego samego dnia rano. W tym roku, jak pewnie wiecie, Nagrodę Nobla otrzymała Unia Europejska, a przemowę wygłaszali kolejno Herman van Rompuy i Jose Barroso. Materiał wideo z tej ceremonii dostępny jest tutaj
Pomimo tego, że była to impreza zamknięta, organizatorzy zażyczyli sobie kilkoro międzynarodowych studentów, których dostarczyć miał nasz uniwersytet, ale wśród wybranych krajów nie było Polski. Cóż, oburzyłam się w duchu, ale jak nie, to nie. Basia natomiast oburzyła się jawnie, wyraziła dobitnie (cała akcja odbywała się na Fejsie) i cóż się okazało? Że jednak potrzebują więcej osób i tym sposobem Basia, będąc zapamiętaną Polką, dostała się na ceremonię. Także - opłaca się wyrażać niezadowolenie!

Ale ja też wzięłam udział, choć troszkę. Bowiem tradycja nakazuje, aby wieczorem tego samego dnia, dokładnie o siódmej, nagrodzony wyszedł na balkon apartamentu Grand Hotelu, który z góry zostaje mu zapewniony, i pomachał do tłumów. Poprzedza to parada pochodni, która zaczyna się pod ratuszem, a potem meandruje uliczkami, aż wyłania się zza rogu Parlamentu, wprost pod Grand Hotel. 
Wybrałam się więc tego dnia do centrum, porzucając naukę norweskiego, żeby to wszystko sobie zobaczyć. Ciągnęło mnie też, żeby wreszcie przyjrzeć się Oslo w szacie świątecznej i ślizgawce, którą urządzono na miejscu fontanny, w samym centrum Karl Johans Gate. 




Warto było - miasto jest bardzo ładnie udekorowane, bez przesady, ale jednak całkiem obficie. To oczywiście nie jest wszystko, ale mój aparat bardzo kiepsko łapał te światełka :(

Z ceremonii machania nagrałam kilka filmików, które, jak myślę, całkiem fajnie oddają przebieg wydarzenia. Pierwszy to parada idąca w górę Karl Johans Gate, drugi to ludzie wlewający się na plac przed Parlamentem (stałam na schodach przy wejściu) a trzeci, to tłum skandujący EU i machający panowie na balkonie :) Jakość jaka jest, taka jest, ale zawsze ;)





Chciałam dodać jeszcze parę słów o samym wyborze, który spotkał się z bardzo negatywnym odzewem. Cóż, należy pamiętać, że Unia nie dostała tej nagrody za osiągnięcia w zeszłym roku, tylko od początku swego istnienia. I z tej perspektywy patrząc, udało jej się dokonać wielkich rzeczy, takich jak zażegnanie konfliktu francusko-niemieckiego, unia gospodarcza, walutowa, osiągnięcia na polu praw człowieka, żeby wymienić tylko kilka. I uważam, że to w jakiś sposób oszczercze twierdzić, że ta nagroda jej się "nie należy", albo "nie zasłużyła". Bo moim zdaniem zasłużyła, przyczyniając się do zmian, tak, czasem niechcianych, ale uważam zmian na lepsze w Europie. I choć z drugiej strony uważam, że czas Europy na arenie światowej już niebawem się skończy, to wcale nie umniejsza to dobra, jakie uczyniono. A głupoty takie jak ACTA - cóż, każdy kiedyś popełnia głupoty, Unia to w końcu ludzie, którzy ją tworzą. 

Tym optymistycznym akcentem
Żegnam się z Wami
Do napisania!
Erised

środa, 12 grudnia 2012

Wikingi prawie-na-żywo vol. 1

Któregoś dnia przyszedł wreszcie czas na zobaczenie tego, o czym uczyłam się cały semestr, na własne oczy. Wstyd naprawdę, żeby tyle czytać o Osebergu, który stoi sobie cicho na Bygdøy, pół godziny jazdy od domu, i ani razu u niego nie być. To samo kamieniem z Galteland! Dziś więc przedstawię Wam relację z dwóch wizyt w muzeach o tematyce wikińsko-runicznej, czyli to, co tygrysy lubią najbardziej.

Kulturhistorisk Museet, czyli Muzeum Historii Kultury(?) przynależy od początku swego istnienia do Uniwersytetu w Oslo i stąd lwia część wystawionych tu eksponatów pochodzi z wypraw i projektów badawczych kolejnych pokoleń wykładowców i studentów. Nie będę się wgłębiać kto, co i kiedy odkrył i kiedy to znalezisko trafiło do muzeum, bo raz: do czego to komu potrzebne, a dwa: grzebaniu w necie nie byłoby końca. Uzbrojonych więc w odpowiednią ilość leserstwa umysłowego, zapraszam na niezobowiązującą wycieczkę: najpierw do Muzeum Historycznego.

Historisk Museum
Bez wahania mogę powiedzieć, że to moje ulubione muzeum w całym Oslo. Nie tam jakieś Norskfolke Museum czy inne Galerie Narodowe. To muzeum, ulokowane w przepięknym secesyjnym pałacu, starannie odnowionym, posiada w swoim zbiorach pięć stałych ekspozycji oraz jedną czasową. Klasycznie, jak we wszystkich norweskich muzeach, w których byłam, eksponatów jest niewiele, ale konkretnych i przekrojowych. Co przez to rozumiem? Ano na przykład to, że na ekspozycji egipskiej mamy kolejno: sarkofag z porządną mumią, zmumifikowanego kota, dwa posągi, kilka naczyń i biżuterię. Wszystko pięknie rozplanowane, światło w odpowiednich punktach, ładne nieprzeładowane plansze i podpisy - wychodzi się z takiej wystawy mając poczucie, że wie się akurat tyle, ile potrzeba by wiedzieć o starożytnym Egipcie.
Moją ulubioną wystawą jest oczywiście wystawa o historii Norwegii, od neolitu począwszy, na średniowieczu skończywszy. Dlatego, że historię tę tworzyli nie kto inny, jak przecież Wikingowie. Mamy tu całkiem sporą wystawę, zajmującą cały parter, prezentującą biżuterię, ubrania, narzędzia pogrupowane w zawody, bogów i ich atrybuty oraz, oczywiście, kilka kamieni runicznych. W części średniowiecznej wystawione są rzeźbione portale z norweskich stave kirker, krzyże a także malowany sufit z XII - wiecznego kościoła. 

Biżuteria:





Tradycyjny strój kobiet w epoce wikingów. Zwróćcie uwagę na parę
owalnych brosz - bardzo charakterystyczne. Przebiorę się tak na Pyrkon :D

Narzędzia:



Słynne spindle - whorls, czyli coś do tkania.

Kamienie runiczne <3

Galteland. Robił za komin.

Alstad (po lewej), kamień po recyklingu i Dynna (po prawej)
 zwana pierwszą kartką bożonarodzeniową i to na cześć
najzręczniejszej panienki w Handelandzie.

Napomknę jedynie, że kolejne piętra muzeum zajmują zbiory etnograficzne, przy czym głównie stroje ze wszystkich kontynentów (spodnie z foki, strój jakuckiego szamana, indiańskie pióropusze i inkaskie pocha), a wystawę czasową zajmowała wystawa o wdzięcznej nazwie Horsepower, czyli wszystko o koniach. Nabyłam sobie nawet koszulkę z ichnim końskim logiem, bo ładna.

Z racji, że oczywiście muszę nawsadzać kupę zdjęć aż notka ciągnie się tasiemcowo, do odwiedzenia ze mną Oseberga zapraszam w kolejnej!

E.

piątek, 7 grudnia 2012

Gdzie mieszkają święta

W zeszłą niedzielę wybrałam się wreszcie zobaczyć Norwegię tam, gdzie nie jest już Oslo. Nie bardzo daleko - ot na tyle, żeby zniknęły tłumy imigrantów a miasto skurczyło się do brukowanego placyku, otoczonego przez kolorowe drewniane domki i szarego kościółka z przyrośniętym do jego boku starym cmentarzem. Ot, do takiego Drøbaku.

Skandynawskie miasteczko...
Drøbak leży jakieś czterdzieści kilometrów na południe od Oslo i aby tam dotrzeć trzeba wsiąść w jeden z wielu zielonych regionalnych autobusów i dać się wywieźć; najpierw przez świeżo budowane nowoczesne przedmieścia, potem wzdłuż fiordu, który lśni w słońcu chłodnym, szarym, zimowym błękitem, przez las, pola usiane czerwonymi domkami, z oknami obwiedzionymi na biało, aż w końcu krętą serpentyną w dół i w dół, i już się jest na miejscu - tam, gdzie mieszkają święta.
Drøbak leży nas samiutkim fiordem, przytulony do stromego zbocza, z domkami przycupniętymi  według uznania, ale grzecznie - tak, aby każdy miał dobry widok z góry. U samego brzegu morza leży schludny ryneczek z poprawnym trawniczkiem, starą szkołą, pocztą, biblioteką i pewnym dużym żółtym budynkiem, który właściwie stanowił cel mojej wyprawy. Ten budynek to Julehuset - Dom Bożego Narodzenia.





...gdzie Boże Narodzenia trwa cały rok
Adwent w Drøbaku obchodzi się na kilka sposobów. Z pewnością drobackie rodziny zaopatrują się w kalendarze adwentowe, czyli Julekalendarer: te zwyczajne, kartonowe, z czekoladkami ukrytymi za drzwiczkami z kolejnym numerkiem i te bardziej wyszukane, w którym prezenciki na każdy dzień wykonuje się własnoręcznie, chowa do malutkich pudełeczek, przewiązuje wstążeczkami, a potem wspólnie otwiera, wyciągając na przykład zwolnienie od zmywania (więcej na temat norweskich kalendarzy adwentowych możecie przeczytać tutaj, u Eve i Boba). Dekorują też swoje drewniane chatki, wieszają w oknach gwiazdy, na drzwiach wianki z ostrokrzewu, usadzają brzuchate mikołaje i rumiane Julenisser, wyciągają z czeluści szaf wiedźmy i trolle. Ale dodatkowo w Drøbaku, co weekend, odbywa się kiermasz bożonarodzeniowy tak zwany Julemarked (słów z "Jule" na początku jest w norweskim co najmniej dwadzieścia). Ten kiermasz, w pierwszą niedzielę adwentu, był dodatkowo okraszony specjalnym wydarzeniem - wtedy po raz pierwszy miano zapalono lampki na miejskiej choince, wielkim drzewie w samym centrum placyku.






Julepost
Wiecie gdzie trafiają wszystkie listy do Mikołaja? Do Laponii? Bzdura. Trafiają właśnie tutaj, do Drøbaku. Chociaż pocztę założono tu dopiero trzydzieści lat temu, znajduje się tutaj specjalna skrzynka pocztowa, z której listy otrzymują specjalną mikołajową pieczątkę. No, o sens wysyłania sobie listów z mikołajową pieczątką, zamiast Mikołajowi listów z jakąkolwiek pieczątką - mnie nie pytajcie. Poczta też właściwie tylko z nazwy jest pocztą, to raczej składzik prezentów różnego autoramentu, od kubków w kropki, przez poduszki, pledy i mydła, na chusteczkach w muchomory skończywszy. Mają nawet wypchanego niedźwiedzia polarnego z tabliczką w dwóch językach.





Julehuset
Wchodząc, przygotujcie się - Julehuset od progu bucha w Was skondensowaną świętowością. Zapchany od podłogi do sufitu wszelakim bożonarodzeniowym dobrem, w które można się ubrać, podarować, zjeść, udekorować dom, choinkę, powiesić, położyć, podłożyć, schować do mikołajowej skarpety. Tysiączne zastępy trolli, skrzatów, mikołajów, wiedźm, ozdób choinkowych i innych Bardzo Potrzebnych Rzeczy służących budowaniu świątecznego klimatu. Spędziłam tam, lekko licząc, jakieś dwie godziny, przyglądając się wszystkiemu dokładnie po kolei i żałując w duchu nad cenami (te były iście zabójcze. Brzydkie, nieświąteczne słowo, ale cóż). Ale mimo to napawałam się do wypęku ślicznymi elfimi lalkami (chciałabym, żeby moje dzieci się takimi bawiły, są cudowne), trollami w czapach, ozdóbkami - całym tym nieopisanym majdanem porozkładanym malowniczo na starych saniach, szafach i drewnianych półkach.








Wszystkie miłe rzeczy
Jarmark w Norwegii nie może się obejść najwidoczniej bez kilku nieodzownych elementów. Pierwszym z nich są oczywiście gofry, sprzedawane w ilościach hurtowych zawsze i wszędzie. Drugim jest grzane wino, które tutaj podaje się na słodko, z dodatkiem rodzynków i siekanych migdałów. Nie jestem pewna, którą wersję wolę, czy tę korzenną czy tę słodką... Tym niemniej sprzedaje się również inne słodkości, domowe wypieki, ciasteczka, a z ciepłych posiłków kiełbaski i coś w rodzaju leguminy z ryżu. 

Pod wieczór, kiedy zaczął zbliżać się czas zapalania światełek, zrobiło się przeraźliwie zimno. Część tłumku, który w międzyczasie zebrał się w okolicach głównego placu, okupowała pocztę, bibliotekę i Julehuset, ale większość, jak gdyby nigdy nic, radośnie przytupywała na mrozie, słuchała kolęd śpiewanych przez dziecięce chórki, (ustawione na wdzięcznej mini-scenie, zaopatrzone w profesjonalny sprzęt), kupowała tony leguminy i hektolitry grzanego wina. Patrzyłam na nich przez okno i dumałam nad mądrością ewolucji, która pozwoliła tym Wikingom przez wieki życia w mrozie oswoić go, przystosować się i po prostu nie zwracać na niego uwagi. Ja nie mogłam, ale cóż się dziwić, moja krew do ostatniej kropelki jest słowiańska. 





Wokół choinki
Punktualnie o 17 zebraliśmy się wszyscy pod drzewem i jakiś kierownik zamieszania zaczął odliczanie. Odliczałam ze wszystkimi (ti, ni, åtte, sju, seks, fem, fire, tre, to, en!) i nagle choinka zapłonęła sznurami światełek. Tłum zafalował, ruszył naraz we wszystkie strony (takie przynajmniej odniosłam wrażenie) i zajęło mi dobrą chwilę wydostanie się z niego. Obeszłam placyk opłotkami i nagle zauważyłam, że to, co wzięłam za nieskładny ruch, w istocie było parciem ku ruchowi okrężnemu - po prostu większość zaczęła tańczyć wokół choinki. Palnęłam się w głowę i przypomniałam sobie, że przecież faktycznie, Skandynawowie tradycyjnie tańczą wokół drzewka, tak jak dzieci z Bullerbyn (ha,  kolejna książka dzieciństwa, która podświadomie nadaje rytm życiu!).


Wróciłam przemarznięta do szpiku, ale naładowana bardzo pozytywnymi wrażeniami. Kolejny raz się przekonałam, że Norwegowie umieją świętować tak pięknie jak żadna inna nacja, z jaką miałam kiedykolwiek do czynienia (nie było ich wiele, ale parę zawsze). Chciałabym, żebyśmy też tak umieli, bez zadęcia, zwyczajnie, po ludzku, ciesząc się a nie wystawiając na podziw i krytykę, bo przecież nie o to chodzi. Chodzi o poczucie, że jest inaczej niż zwykle, że coś się dzieje, dzieje się u nas wszystkich i dlaczego by nie celebrować tej okazji razem.

Będę za tym tęsknić.
A odjazd coraz bliższy i bliższy...