sobota, 27 października 2012

Ole Brumm fra Grunnerløkka

Już czuć ją w powietrzu, to ten słodkawy zapach ułożonej do snu ziemi i liści trzeszczących napiętą skórką pod naporem kłębiastych porannych mgieł. Czuć ją gdy wiatr zimnymi palcami burzy ci włosy, omiata, podwiewa, ucieka ze strzępkiem ciepłem, które teraz tym gorliwiej chce się zatrzymać na własność, przy sobie, w-sobie.
Idzie, idzie zima.

***

Każde miasto ma taką dzielnicę, która przyciąga ludzi, rzeczy i zdarzenia. Gdzie dzieje się, kotłuje, buzuje świeża krew, czas zakręca, obrasta w macki i wypustki. Gdzie wałęsa się późno w noc, pije, gra, żyje pełną parą.





Taką dzielnicą jest Grunnerløkka - kolorowa, nieuczesana, rozbawiona, zawieszona gdzieś poza czasem. Jakby umoczona po kolei w kilku różnych epokach aż do powstania wielobarwnych kolaży: kawiarni, sklepów i klubów. Swobodna i filuterna, z przeszłością i sąsiedztwem, którego lepiej nie pamiętać. 





A może jednak? Może warto? Galerię cór Koryntu na Schouss Plass? Sąsiednią Røderlokkę, biedną, ubłoconą, robotniczą dzielnicę ciasnych drewnianych domków. Grunnerløkkę - tę ciemną dzielnicę Muncha i fabryk Meyesa, pełną koślawych kamienic czynszowych i zatłoczonych ulic. To serce miasta, bijące, plujące w niebo dymem z arterii kominów, pulsujące ciżbą płynącą we wszystkie strony
Dzielnicę składów, zakładów w ciemnych podwórkach, rzemieślników, robotników. Żywą, tak bardzo żywą.





Wałęsałam się tam w ostatnich tchnieniach jesieni, wzdłuż huczącej Akerselvy, rozlanej dziwnie szeroko, nisko. W poprzek i na wskroś, po Blå, Mathalen i innych dziwnych miejscach, poutykanych to tu, to tam, radośnie zagraconych, umoszczonych, zasiedziałych. Stojących okrakiem nad nicią Mojry.







Mathalen to przybytek luksusowej konsumpcji, w dosłownym tego słowa znaczeniu. Czego tu nie ma! Luncharnie - bo trudno inaczej nazwać te ni to kawiarnie, ni restauracje, których celem nie jest napaść brzuch lecz oko i ego. Butiki z żywymi krabami i płatami łososia, spiżarnie, z warzywami ułożonymi w pachnących drewnianych skrzynkach, niby-mleczarnie, gdzie je się z glazurowanych na perłowo kafelków... 






A stąd pochodzi Ole Brumm.




Na pewno go znacie. Każdy zna.




Pomaga mi uczyć się norweskiego. Ikke sant, Ole Brumm? Nåja.

Farvel skal du ha!
Deres
Erised

sobota, 20 października 2012

Z wizytą u Sztuki vol. 2

Wizyt u Sztuki nigdy za wiele, zwłaszcza gdy Sztuce daleko do zakurzonej, zaśniedziałej gabloty kryjącej zbiory śpiące tam od półwiecza. Gdy daleko jej do nieprzyjaznych pań kustoszek, dreptających za plecami i krzywiących się wymownie, gdy człowiek nieopatrznie zbliży się do Dzieła na odległość mniejszą niż obowiązująca w regulaminie, którego nikt nigdy nie widział. 

Norweskie muzea odświeżają moje zamiłowanie do szwendania się po tego rodzaju przybytkach. Zamiłowanie, które polskie muzea konsekwentnie starają się ze mnie wyplenić przez kompletną stagnację, marazm i zagrzebanie się w przeszłości. Na pewno znacie te muzea - zakokoszone w PRL-u, trwające w półśnie, nieruchomo, w których człowiek ma wrażenie, że chodzi po grobowcu, tym bardziej, że każe się mu zachowywać jak na pogrzebie. 

Mam żywo w pamięci jedno z takich muzeów - Centralne Muzeum Morskie w Gdańsku. Cóż to za miejsce! Gigantyczna powierzchnia kilkunastu sal zapchana gablotami, zakurzonymi makietami z lat 80., miniaturami statków, tysiącami drobnych przedmiotów wyłowionych tu czy tam z odmętów, głowami majtków i butelkami po rumie. I żeby to było wszystko! Po nich przyszły setki nieczytelnych dzienników podróży, kiepsko wyeksponowanych zdjęć i miliard-innych-pierdół, których już nie pamiętam. Pamiętam za to bardzo dobrze zmęczenie, któremu nie dało się nigdzie ulżyć, bo jedynymi miejscami do siedzenia były krzesełka pań kustoszek.

A tymczasem na świecie czasy zakurzonych gablot już dawno przeminęły. Przeminęły czasy eksponatów zwalonych, za przeproszeniem, na kupę, poopisywanych byle jak, językiem, którego nikt nie rozumie. Czasy styropianowych makiet, koszmarnych kukieł i smrodku pastowanego linoleum. Czasy muzeów - magazynów, muzeów - grobowców, gdzie nikt nie ważył się zakłócać śmiertelnej ciszy i pokasływał z cicha w rękaw, gdy drapania w gardle nie dało się już w żaden sposób zdzierżyć.

Poprzednie muzeum, które Wam pokazywałam już, już znacznie odstawało od tego znienawidzonego przeze mnie modelu, ale po wizycie w dwóch kolejnych: Muzeum Architektury i Muzeum Sztuki Współczesnej przekonałam się, że jeszcze mu trochę brakuje.
Zarówno Nasjonalmuseet - Arkitektur jak i Museet for samtidskunst są częścią Muzeum Narodowego, więc do jednego i drugiego wstęp w niedzielę był darmowy. Znajdują się bardzo blisko siebie, przy Bankplassen.

Muzeum Architektury mieści się w niedawno wyremontowanym i rozbudowanym budynku dawnego oddziału Norges Banku z pierwszej połowy XIX wieku. Szczególną cechą tego muzeum jest to, że nie posiada ono stałej wystawy, opiera się wyłącznie na wystawach czasowych, co po muzealnych atrakcjach opisanych powyżej, stanowi zgoła przyjemną odmianę. Na tamtą chwilę eksponowane były trzy wystawy: Per Line: Architect of silence, Views. Norway seen from the road 1733-2020, makieta nowego górskiego tarasu widokowego w skali 1:100, oraz planowanego muzeum kopalni cynku, przygotowane przez samego architekta.

Views. Norway seen from the road 1733-2020








1. Motto wystawy.
2. Widok od wejścia na wystawę. Dużo pachnącego drewna, wnęki, fotografie, obrazy, filmy (trochę niewyraźne, ale chciałam umieścić jakiś ogólny zarys wystawy)
3. Mapa z XVIII wieku, z którą Christian VI, król Danii i Norwegii wyruszał na inspekcję swych ziem w roku pańskim 1733. 
4. Kopia jednej z ksiąg, w których uwieczniono na serii obrazków wyprawę króla.
5. Wybrane grafiki.
6. Stereoskopy, których jak najbardziej można było użyć wraz z kartami wydanymi na pamiątkę budów kolejnych odcinków dróg i torów.
7. Album z fotografiami z przełomu XIX i XX wieku pokazującymi przez jakie tereny przebijano się z drogami.

Oprócz tego wyświetlano film o 18 norweskich trasach turystycznych - nasjonale turistveger (m.in. Varanger, Lofoten, Hardanger, Senja, Aurlandsflellet). Są tak piękne, że zwyczajowo nie znajduję na nie słów. No i oczywiście od tamtej pory marzę, żeby je przemierzyć :) 

Per Line: Architect of silence

Kim w ogóle był Per Line? Norweskim architektem, którego okres projektowania przypadł na drugą połowę XX wieku, mniej więcej lata 70. Łączył nowe ze starym, kamień, drewno, szkło i metal, stając się prekursorem współczesnego skandynawskiego dizajnu. 







Wystawa nie była zbyt duża, ale pięknie zaprezentowana, w sali całej obitej surową szarą blachą. Wyglądała jak wnętrze łodzi podwodnej. 

Makiety






I jeszcze ujęcie nowo dobudowanej sali:


Dużo interaktywnych atrakcji, między innymi budka jak dla ptaków, do której wsadzało się głowę, a tam, jak w teatrzyku, wyświetlał się film, przesuwały się papierowe drzewa i jechało się na rowerze.


Podsumowując, bardzo, bardzo mi się w tym muzeum podobało - żywe, dynamiczne, ciekawie skomponowane ekspozycje, nieprzeładowane, trzymające styl ciągnący wprost za wzrok. Po skandynawsku - jednocześnie oszczędnie i bogato. Czy nie mówiłam, że to kraj sprzeczności?

Cdn.
W następnym odcinku: Muzeum Sztuki Współczesnej i I wish this was a song.

Do napisania!
Erised

czwartek, 18 października 2012

UNICA czyli konferencja po norwesku

Wiecie, na czym teraz siedzę?
Na krześle.
A gdzie?
We własnym pokoju. Nie w bibliotece, kuchni, tudzież gdzieś na obcym niebie.
We własnym pokoju, bo we wtorek oddali mi meble! Tyle szczęścia!

***

UNICA udała się nieźle, a w każdym razie uczestnicy byli nad wyraz zadowoleni. To chyba w tym wszystkim najważniejsze. Dostali całe mnóstwo dobrego jedzenia, zapewniono im różnorakie rozrywki, prowadzono jak dzieci w te i we wte tak, że o nic nie musieli się martwić, ba! nie musieli nawet za dużo myśleć, co też, dla Polaków chociażby, jest całkiem miłą odmianą;)

A czy Wy wiecie w ogóle czym jest ta UNICA? Mówiłam Wam? Nawet jeśli tak, to powiem znowu: UNICA to organizacja zrzeszająca studentów i pracowników 43 europejskich stołecznych uniwersytetów, mająca na celu usprawnianie współpracy między nimi. Chce też, jak jest napisane na ich stronie być przodownikiem we wprowadzaniu sprawnie działającego systemu bolońskiego. Czyli jednym słowem UNICA partycypuje przy takich programach jak Erasmus czy międzyuczelnianych projektach naukowych.

W tym roku konferencja UNIKI miała się odbyć tu w Oslo, a że miało tu być przedsięwzięcie dużego kalibru, to już od początku roku szukano wolontariuszy. Znaleziono ich całkiem sporo, pojechaliśmy na cabin trip do Nordmarki o której pisałam już tutaj, podszkoliliśmy się (głównie w korzystaniu w wygódki) i.. to by było na tyle. Czas leciał, kolejnych szkoleń ani widu ani słychu. Oprócz dwóch wycieczek po mieście i kampusie, kiedy ogólnikowo pokazano nam gdzie co ma się odbywać, nie przekazano nam żadnych dodatkowych informacji. I to się na nas odbiło nie lada jakim echem...

Chaos. Tłum i dezorganizacja, decyzje podejmowane na gorąco, często sprzeczne ze sobą, niepotrzebne albo zdublowane, bo każde z trojga zarządzających wydawał je bez konsultacji z pozostałą dwójką. Gruntowne, gruntowne braki w przepływie informacji, która jest przecież o niebo ważniejsza niż jakieś tam orzeszki na przerwie kawowej! Brak planu, brak rozpisanych zadań: godzinowo i tematycznie. Czy tego można się było tego spodziewać po Uniwersytecie w OSLO? Ja się nie spodziewałam i byłam bardzo niemile zaskoczona. Może zamiast myśleć o wszystkim innym  (jedzenie, zabawa, wycieczki, uprzejmości zwalające z nóg), należałoby zaprząc tę głowę do roboty? Wtedy na pewno takie wpadki jak niedoszkolenie wolontariuszy czy nieudostępnienie planu budynku uczestnikom forów z pewnością by się nie zdarzyły.

Ale zauważyłyśmy z Basią w tym szaleństwie pewną, norweską, metodę, której jesteśmy zagorzałymi przeciwniczkami. Cokolwiek socjalistyczną. Otóż: myśleć za innych. Zamiast dać ludziom potrzebne informacje (mapkę, plan, rozkład budynku, harmonogram sesji plenarnych) założono, że wszędzie będzie się tych biednych uczestników prowadzić jak stado tępych baranków, które na pewno sobie same nie poradzą. Trzeba się nimi opiekować jak dziećmi. Trzeba podstawiać im pod nos, pokazywać, uśmiechać się i ciągnąć za sobą. Przypominać. Ponaglać. Zaganiać. No naprawdę, już w pewnym momencie czułam się jak pies pasterski.

Zestaw Małego Wolontariusza

Ale dość tych żali. Wszak, jak napisałam na początku, wszystkim uczestnikom bardzo się podobało (może lubią pobyć czasem stadem baranków...), a to oni mieli być zadowoleni. Nie powiem, atrakcji dostarczono nam wszystkim co nie miara! W środę wieczorem mieliśmy okazję wysłuchać koncertu Terje Isungset - muzyka, który gra na lodowych instrumentach. Miejsce też wybrano bardzo szczególne - był to taras widokowy przed dziewiętnastowieczną hyttą, ulokowaną na szczycie najwyższego wzniesienia górującego nad Oslofjordem. Było już ciemno, miasto lśniło tysiącami świateł, a Terje grał tak:

Po więcej informacji możecie sięgnąć tutaj: oficjalna strona Terje Isungset.
Po koncercie odbyła się kolacja, jak zwykle pyszna. W czwartek nie brałam specjalnego udziału w pobocznych rozrywkach, jedynie w akcji Sustainability in Focus - zbiorze akcji promujących, a jakże, sustainable development. Można było na przykład zmiksować sobie smoothie... pedałując na rowerku:) A podobno potem i w Ratuszu, i w Luna Park Barze było fajnie.
W piątek fora odbywały się w Georg Svedrups Hus, czyli uniwersyteckiej chlubie, bibliotece humanistycznej. Jest z czego być dumnym:


Mały overlook stanowiska wolontariackiego.
Proszę zwrócić uwagę na Kjølevig stone,
to bardzo szacowne towarzystwo.
Jest naprawdę piękna. W południe kwartet smyczkowy filharmonii dał koncert w ramach cyklu Lunch ze sztuką, a potem, wieczorem, odbył się uroczysty obiad na zakończenie konferencji, a po obiedzie mniej uroczysta imprezka;)
W sobotę dołączono do UiO Festivalen i znowu obżerano się nieprzyzwoicie, i słuchano jakichś koncertów. Ja leczyłam żołądek po trzech dniach pysznych veggie lunches.

No i czyż nie miałam racji, że więcej było tego poza niż samej konferencji? 
Zmydl im oczy, nie zauważą niedociągnięć? Niech będzie. Od tego są zasoby :)

Tymczasem czymcie się ludziska,
Do napisania!
E.

wtorek, 16 października 2012

Kopenhasko

Nie zgadniecie, gdzie byłam w niedzielę. 
Bo jak. W całym zabieganiu i zamyśleniu chyba nawet nie zdążyłam Wam powiedzieć, że czeka mnie mała wycieczka. Wycieczka nie byle jaka. Stadna. Wodna. Darmowa.
Wygrałam mianowicie bilet na prom do Kopenhagi. Ktoś, oczywiście na fejsbuku, przysłał mi link do zdrapki oferowanej przez duńskie linie DFDS i ku mojemu bezbrzeżnemu zaskoczeniu wydrapałam sobie bilecik. A musicie wiedzieć, że w grach losowych szczęścia nigdy nie miałam. Może to zadośćuczynienie za wszelkie inne kopniaki od losu :)
Więc pojechaliśmy, całą czeredą, gdyż oprócz ludzi, którzy wygrali sobie bilety, jak ja, UNICA również otrzymała plik darmówek i rozdała je szczodrze wszystkim wolontariuszom. Ale widzicie... bilet biletowi nierówny. I podczas gdy moi drodzy koledzy okupowali stadnie pokład 5, to jest: najniższy, mnie dostała się kabina na pokładzie 10, najwyższym. Większa. Bardziej ozłocona. Na tym samym piętrze kabiny Commodore Class... Popławiłam się nieco w luksusach, po tych dwóch tygodniach spania na podłodze ;)

Podróż była długa, z Oslo wypłynęliśmy o 17, a do Kopenhagi zawinęliśmy o 10 następnego dnia. Prom nie jest zbyt wyścigowym środkiem lokomocji... Poza tym w tej podróży Kopenhaga jest ostatnia na liście zwykle preferowanych rozrywek. Wiecie jak drogi jest alkohol w Norwegii? No właśnie, NIEZIEMSKO. A na promie obowiązuje strefa bezcłowa, więc wszyscy głównie się w tę podróż wybierają celem zaopatrzenia. I poimprezowania. No, a że my miałyśmy na celu zwiedzanie, to poszłyśmy lulu o wstydliwie wczesnej godzinie.
Przynajmniej nie połamałyśmy sobie żeber jak co poniektórzy (jak się skacze z górnej koi to tak jest).

Na przywitanie Dania chlusnęła nam w twarz deszczem i mimo okresowych minimalnych przejaśnień, nie rozpogodziło się aż do końca wycieczki. Zaczęłyśmy od cytadeli, potem zobaczyłyśmy Syrenkę (niepozorne to takie, przycupnięte na kamyczku). Muszę wyznać, że nie miałam pojęcia o tym, że postać ta pochodzi również z Baśni Andersena - myślałam, że syrenki są raczej domeną Disney'a. A tu nie, jego wyobraźnia sięgnęła poza pokój dziecinny...

W każdym razie obrałyśmy trakt turystyczny i przemaszerowałyśmy ładnie całe Stare Miasto mijając chyba wszystkie najważniejsze zabytki i tak zwane tourist sites. Ta nomenklatura wydaje mi się bardzo na miejscu, bo jak inaczej określić na przykład kopenhaską Christianię? Toż żaden z niej zabytek a właśnie... atrakcja turystyczna. Bo Christiania to taki kolorowy, radośnie anarchistyczny i przyćpany skrawek poukładanej duńskiej ziemi. 
Wszystko zaczęło się w roku 1971, kiedy dawne koszary zasiedliła gromada squatersów. Z biegiem czasu miejsce zaczęło zdobywać niemały rozgłos wśród środowisk hipisowskich na całym świecie i tłumy Dzieci Kwiatów zjeżdżały do Kopenhagi by się w Christianii osiedlić. Działalność jednego z jej założycieli, Jacoba Ludvigsena przyczyniła się do proklamowania Christianii jako wolnego miasta. Do dziś osiedle to posiada pewną autonomię.

Wchodząc do Christianii należy się wyzbyć dwóch rzeczy: pośpiechu i aparatu. Dwie złote zasady Christianii głoszą bowiem: Nie biegaj oraz Nie rób zdjęć. Jak biegasz, jesteś podejrzany, możesz być z policji czy jakichś innych, tfu, służb. A zdjęć robić nie wolno, bo flesz oślepia handlarzy haszyszu i mogą niedokładnie zmierzyć, nieprawdaż. Podobno prochy sprzedaje się tam jawnie jak prażoną kukurydzę.
Christiania przypomina mi trochę polskie podwórka. Zagracona, zachwaszczona, z nieskładnie wydeptanymi ścieżkami i resztkami jakichś metalowych bramek czy poręczy. Tu składowisko kartonów, tam jakaś buda, ówdzie dziura z błockiem: niefrasobliwe rozprzężenie, które tym bardziej razi w oczy, gdy wejdzie się tam prosto z wycacanej Christianshavn. Mnie przygnębiło. Ja się takich rzeczy naoglądam nie oddalając się od domu. Wolę szczerze tę rzeczywistość za magiczną bramą...

Tak czy inaczej w Christianii nie pozostałyśmy długo, trzeba było pospieszyć ku dalszym uciechom. Jak mówiłam, widziałyśmy raczej wszystko. Ale, co ważniejsze, naprawdę poczułam klimat Kopenhagi. I to jest największa różnica, która mi się nasuwa, kiedy porównuję ją z Oslo. Bo mimo, że mieszkam tu już z okładem dwa miesiące, do tej pory nie udało mi się odkryć klucza do tego miasta. (Ciekawa jestem, dlaczego? Może napiszę o tym osobną notkę :) A Kopenhagę przytuliłam od razu. Jest jednocześnie po skandynawsku porządna i surowa, i po europejsku miejska, wdzięczna i ładna. Trochę wielkopańska, ale bez przesady, daleko jej do rozbuchanego Wiednia. Taka swojska. Są takie miejsca gdzie człowiek od pierwszego wejrzenia czuje się dobrze i miło, i tak właśnie poczułam się w Kopenhadze. W Oslo zawsze się gubię, zapominam nazwy i rozkład ulic, schematy tras mieszają mi się głowie, a tu? Jakby elementy układanki wskakiwały na swoje miejsca. Jakbym podążała czyimś krokiem.

Kopenhaga jest piękna. Kolorowe kamieniczki w drżącym przyćmionym przez mżawkę świetle, rowery, nie przypięte, pozostawione ot tak, w biegu, czekające cierpliwie na właściciela. Piekarnie. Kwiaciarnie. Mokre drzewa w parku Rosenborg. Mokre koty.

A duński jogurt! (musi być przecież o jedzeniu:) Dziesięć koron za litr gęstego pysznego jogurtu, którego nie uświadczysz tu nigdzie - i na pewno nie za taką cenę. Zawsze żałowałam, że nie spróbowałam go podczas mojego pierwszego pobytu w Danii no i teraz mi się udało. Nyhavn.

Myślę, że wrócę jeszcze do Kopenhagi nie raz. 
Zwłaszcza teraz, kiedy czuję, że świat tak bardzo się zbliżył.
Jest całkiem pod ręką!

Trzymajcie się ciepło:)
E.

sobota, 13 października 2012

Z wizytą u Sztuki vol. I

Cóż pozostaje człowiekowi, któremu zabrano meble, lwią część ubrań, w tym ciepłą odzież wierzchnią (pluskwie jajca mogą być wszędzie...) oraz laptopa?
Pozostaje mu wyjść z domu.

Więc wyszłam i poszłam na rekonesans po Muzeum Narodowym. Tutejsze Muzeum Narodowe ma cztery odziały: Galerię Narodową, Muzeum Sztuk Użytkowych i Designu, Muzeum Architektury oraz Muzeum Sztuk Użytkowych. Do tej pory zwiedziłam trzy z nich, spośród których Galeria Narodowa, na którą ostrzyłam sobie zęby od początku - zostanie na deser.

No więc zaczęłam od Muzeum Sztuk Użytkowych. 


Pierwszy raz w życiu miałam okazję być świadkiem porannego otwarcia muzeum - niby nic, a jednak niecodzienne przeżycie. Jakbym widziała otwieranie się podwojów Sztuki, czy jakoś tak...

Na parterze znajdowała się wystawa czasowa pod tytułem Kunsthåndverk czyli rękodzieło. Bardzo oszczędna w aranżacji, świetnie oświetlona, prosta i wymowna, bardzo mi przypadła do gustu.






To jedno z moich ulubionych dzieł: nazywało się Cień welonu
i wyszyte było srebrną niteczką na blejtramie
Sami widzicie. 
Całe pierwsze piętro okupuje wystawa Design 1900 - 1990 (Design og kunstverk). I tutaj wystawione są przedmioty codziennego użytku, zarówno zwyczajne jak i dizajnerskie, z każdej dekady XX wieku. Zaaranżowane są rodzajowo: wszelakiego rodzaju siedziska razem, narzędzia kuchenne w wielkich gablotach na szklanych półeczkach wokół manekina ubranego w sukienkę z epoki. Nieopatrznie weszłam od drugiej strony i niejako cofałam się w czasie:)





Ta wystawa podobała mi się mniej, za dużo było wszystkiego, przytłaczało. Ale dopatruję się tu jakiegoś zamysłu. W końcu w gablotach wystawione były przedmioty, które wszyscy świetnie znamy, więc nie kontemplację chce się tu wywołać. Raczej zaskoczenie ilością przedmiotów, które każda epoka wytworzyła na potrzeby domu i jak te przedmiotu ewoluowały. I jak z kilkudziesięciu zrobiło się kilkaset.

Kolejne piętro to kolejna wędrówka w czasie. Pokoje przechodnie zaaranżowane są tak, by przechodziło się chronologicznie z epoki do epoki. 







Ach secesja :))

Jak widzicie, krzesełka i komódki u mnie rządzą. Jakoś mi ładnie wpadają w aparat :)
Na najwyższym piętrze znajduje się wystawa szkła, porcelany i strojów. I niestety na najwyższym pietrze wysiadła mi również bateria w aparacie, więc nie mogłam zrobić zdjęć kolekcji sukien kobiet z rodziny królewskiej. Nie była co prawda imponująca, ale zawsze...



Piękne siteczko do herbaty. W Downton Abbey takich
używają :)

W ogólnym rozrachunku mam mieszane uczucia do tego muzeum. Wystawa czasowa świetna, nic do zarzucenia, kolejna - niezła, bez olśnienia, trzecia - należy wziąć pod uwagę, że Norwegowie nie mieli nigdy szlachty co by budowała dwory i wyposażała je w biedermeier, czwarta, czyli szkło: kiepska. Szkolne gabloty, staroświecko. Kolekcja odzieży niezła, nieduża, ale przekrojowa, od osiemnastego wieku po współczesne inspiracje. Więc jestem raczej na tak, ale nie jest to najlepsze tego typu muzeum jakie jest człowiek w stanie zwiedzić.

I cóż, ze względu na dużą ilość materiałów audiowizualnych postanowiłam podzielić tę notkę na dwie części. Część druga: Muzeum Sztuki Współczesnej i Architektury.

Do napisania!
Erised