poniedziałek, 25 lutego 2013

Rzeczy ostatnie

Trochę minęło, prawda?
Zrobiłam tę przerwę z premedytacją, żeby zobaczyć, co będzie. Czy będę tęsknić za Norwegią? Czy może będę błogosławiła każdy dzień spędzony na ojczystej ziemi, zakrywając oczy i nie patrząc wstecz? Czy będę z siebie duma, czy będę ciosać sobie kołki na głowie, jak to ja mam, czy może miałam, we zwyczaju, że mogłam zrobić coś lepiej, czegoś nie zrobić, gdzieś pójść, do kogoś nie podchodzić, lub podejść bardziej?

No i teraz już wiem.

Ale zacznijmy to podsumowanie od rzeczy prozaicznych, zostawiając sobie rozmyślanie na potem.
No więc przyleciałam, dzielnie, osiemnastego grudnia, około godziny 19:30 prościutko do Poznania. Nie było to takie oczywiste, bo tego dnia nad Polską zalegały gęste mgły, które mocno utrudniały samolotom lądowanie w tam, gdzie lądować miały i chodziły słuchy, że mogą nas wylądować we Wrocławiu (w to mi graj), lub w Katowicach (w to nie). Ale doleciałam, gdzie miałam dolecieć. Zapewne pamiętacie, że w tamtą stronę jechałam autobusem? Że niby bagażu więcej, i przygoda, i tyle zobaczę. Faktycznie, była to prawda - połowiczna. Ja po prostu za cholerę nie wiedziałam, jak kupić sobie bilet samolotowy i, jak to ja, dostawałam drgawek na samą myśl, że miałabym znów kombinować, szukać pomocy, dowiadywać się... wystarczyły mi atrakcje związane z innymi elementami wyjazdu.
Ale teraz, na spokojnie, kupiłam bilet już we wrześniu, udało mi się wszystko dobrze wypełnić, zabrać dokumenty, spakować się w jeden mały plecaczek z kocem, poduszką, lampką biurową, dwoma bluzkami, kilometrami kabla, bielizną i podstawowymi kosmetykami (prześcieradło i stara, różowa piżama musiały zakończyć swój żywot), oraz trafić właściwym pociągiem na właściwe lotnisko i właściwą bramkę.
I poleciałam, z duszą na ramieniu. Leciałam już, co prawda, wcześniej, więc wiedziałam, czego się spodziewać, ale to było dawno temu, no i nie leciałam wtedy sama. Lot był krótki - dla mojego mózgu za krótki. I okazało się, że miałam rację z autobusem, i że doznałabym szoku, SZOKU kulturowego, gdybym poleciała samolotem również w tamtą stronę. Godzinka - a rzeczywistość zupełnie inna.

Odebrał mnie stęskniony Mamut (codzienne rozmowy na Skypie dużo dały, tylko jego chudość znów była dla mnie szokiem;), przespałam się u Kasi i Basi na Wildzie i pojechałam do domku naszym kochanym polskim PKP - cztery i pół godziny.

A potem były święta, i Arum, którą zaprosiłam już wcześniej, a która przyjechała do mnie prosto z Litwy. Rodzice nie mieli nic przeciwko kolejnej osobie na Wigilii, babcie i dziadek traktowali ją jak wnuczkę, i tylko Moryc nic się nie odzywał, choć umie odzywać się całkiem elegancko. W międzyczasie przyszły moje oceny z egzaminów (dwa B i jedno C, tak jak się spodziewałam). Potem pojechałyśmy razem do Wrocławia, upolowałyśmy mnóstwo krasnali i uchodziłyśmy sobie nogi po pachy. Potem pojechałyśmy do Poznania, który pokazałam Arum prawdziwie po macoszemu, ale trudno - miałyśmy tylko parę godzin, bo potem Arum wylatywała do Rzymu, by spędzić tam Nowy Rok.

I na tym symbolicznie skończył się mój norweski pobyt, moja stosowana fjordologia, czas przełomu i zmiany. Bo tak go dziś postrzegam.
A co się zmieniło?
  • język - niewątpliwie bardzo podszlifowałam angielski, posługując się niemal wyłącznie nim, czy to czytając, czy pisząc, czy mówiąc. I dzięki temu nabrałam pewności, że ten język naprawdę umiem, bo nie przysporzyło mi to większych trudności. Oczywiście nie będę udawać, że nie musiałam więcej popracować przy czytaniu, czy pisaniu i że tłumacze wszelkiego autoramentu nie zagnieździły się na stałe w pasku zakładek, ale fakty mówią za siebie - wiem, czym są hoards. Moja pewność przyczyniła się także, że zaczęłam czytać inne książki po angielsku (wcześniej uważałam, że nie jestem ich godna, no nie). 
    • norweski - szokiem było dla mnie, ile byłam w stanie się nauczyć w ciągu trzech miesięcy. Po prostu mówiłam. To pokonało moje lęki dotyczące nauki nowego języka, wyniesione z doświadczenia z angielskim - czternaście lat nauki a ja na C1... Teraz wiem, że są różne sposoby i że nie jest to bardziej skomplikowane niż biologia, a jakże bardziej użyteczne!
  • kontakty z ludźmi - skoro byłam się w stanie dogadać i zaprzyjaźnić z osobami z tak różnych krajów i kultur, to czy nie potrafię zrobić tego samego na własnym gruncie? Wiele moich kompleksów i zahamowań odeszło na łono Abrahama. Miałam to szczęście nie spotkać w Norwegii ludzi niemiłych, niechętnych do pomoc, nieuczciwych i fałszywych. Jeden wyjątek - Dildora, która po wycieczce do Kopenhagi nie odezwała się już do mnie ani razu, potwierdza regułę. Ale tak naprawdę nie wyrządziła mi przecież żadnej krzywdy.
  • spokój spłynął na mnie, nomen omen, podczas tych długich tygodni, kiedy nie mogłam robić nic innego poza leżeniem, gdy mój organizm cierpliwie znosił pląsającą mononukleozę. Ze mną zawsze był ten problem, że za dużo robiłam, by mieć kiedy spokojnie siąść i pomyśleć. Zaraz targały mną wyrzuty sumienia, że tracę czas, marnuję to, co mi zostało, przegapiam przełomowe momenty, które mogą się zdarzyć tu, czy tam, bylebym się tam znalazła, w odpowiednim miejscu i czasie. Zawsze goniłam za tym przysłowiowym drugim końcem tęczy. I wreszcie przestałam i zaczęłam spoglądać na życie z większym umiarem i spokojem - jeżeli coś ma się wydarzyć, to się wydarzy, złe i dobre rzeczy taka samo, vide mononukleoza, zdechnięcie komputera i rekompensata za pluskwy. Nauczyłam się myśleć i dokonywać refleksji w szerszej niż dotąd perspektywie. I to ostatecznie uspokoiło te moje wewnętrzne sztormy. Nie znaczy to, że wyrzekłam się całkowicie mojej, bądź co bądź, aktywnej natury. Ale bez szaleństw, no nie?
  • harmonia z dao czyli wszystko ma głębszy sens i prowadzi do dobrego. I zamiast się miotać, wyklinać i rozpaczać, należy zaakceptować to, co się przydarza i szukać w tym jakiejś nauki. Format komputera był bolesny ale czy nie nauczył mnie nie przywiązywać się do przedmiotów? Czy nie nauczył mnie rewidować, co ma dla mnie wartość, a co nie? I czy to nie pozwala mi nie błądzić po ciemku, tylko spokojnie obierać cel? Czuję się powiązana ściśle ze Wszechświatem, jakkolwiek to brzmi, i wiem, że jest nitka, po której dojdę tam, gdzie potrzebuję. (zostałam taoistką?)
  • akceptacja siebie - przytyłam i nareszcie doszło do mnie jaka byłam już chuda, kiedy cały czas oglądałam każdą fałdkę, przodem, tyłem, nagminnie brałam do przymierzania za duże spodnie, a ciaśniejszych nie dopinałam ze łzami rozpaczy nad swoim grubym czymśtam. Nie podobałam się sobie w ogóle. A teraz tak. Może na mózgu też byłam za chuda. To także przysporzyło mi pewności siebie. Mama Borejko miała rację - najpierw trzeba o sobie pomyśleć, a potem o sobie zapomnieć.
  • odwaga - byłam, zrobiłam, przetrwałam, widziałam, dałam sobie ze wszystkim radę. Aktualnie mogę wszystko. 
To takie najważniejsze rzeczy, które rzutują na szereg drobnych, dzięki czemu codzienne życie jest dla mnie czymś innym. I chyba lepszym. 
Taki przyspieszony kurs dojrzewania :)

Teraz jestem już z powrotem w Poznaniu, gdzie już zdążyło mnie spotkać więcej nieprzyjemności niż przez te pięć miesięcy. Poza tym łapię się, że myśli uciekają mi gdzieś na północ... 
Wspominam Norwegię z nostalgią, w miarę upływu czasu ciesząc się coraz bardziej, że tam byłam i przeżyłam tyle rzeczy. I ciągnie mnie tam z powrotem, chcę zobaczyć to, czego nie widziałam na własne oczy! Hardanger. Sognefjord. Telemark. Aus-Agder. Jeszcze pojadę.

I to już chyba pora na pożegnanie - dzięki, że ze mną byliście, że czytaliście, że zaglądaliście nawet wtedy, gdy długo nic się nie pojawiało. Wiem, że ten zbiór notatek i wspomnień jest bardzo wybiórczy i czasem żałowałam, że nie udało mi się uwiecznić więcej, ale widocznie tak miało być. Mam jednak nadzieję, że komuś przysporzył trochę radości, tak jak mi.

Trzymajcie się ciepło!
Erised



PS. Wytrwałych zapraszam na mojego drugiego bloga, Dziennik Poznański, na którego przenoszę się z powrotem :)