piątek, 7 grudnia 2012

Gdzie mieszkają święta

W zeszłą niedzielę wybrałam się wreszcie zobaczyć Norwegię tam, gdzie nie jest już Oslo. Nie bardzo daleko - ot na tyle, żeby zniknęły tłumy imigrantów a miasto skurczyło się do brukowanego placyku, otoczonego przez kolorowe drewniane domki i szarego kościółka z przyrośniętym do jego boku starym cmentarzem. Ot, do takiego Drøbaku.

Skandynawskie miasteczko...
Drøbak leży jakieś czterdzieści kilometrów na południe od Oslo i aby tam dotrzeć trzeba wsiąść w jeden z wielu zielonych regionalnych autobusów i dać się wywieźć; najpierw przez świeżo budowane nowoczesne przedmieścia, potem wzdłuż fiordu, który lśni w słońcu chłodnym, szarym, zimowym błękitem, przez las, pola usiane czerwonymi domkami, z oknami obwiedzionymi na biało, aż w końcu krętą serpentyną w dół i w dół, i już się jest na miejscu - tam, gdzie mieszkają święta.
Drøbak leży nas samiutkim fiordem, przytulony do stromego zbocza, z domkami przycupniętymi  według uznania, ale grzecznie - tak, aby każdy miał dobry widok z góry. U samego brzegu morza leży schludny ryneczek z poprawnym trawniczkiem, starą szkołą, pocztą, biblioteką i pewnym dużym żółtym budynkiem, który właściwie stanowił cel mojej wyprawy. Ten budynek to Julehuset - Dom Bożego Narodzenia.





...gdzie Boże Narodzenia trwa cały rok
Adwent w Drøbaku obchodzi się na kilka sposobów. Z pewnością drobackie rodziny zaopatrują się w kalendarze adwentowe, czyli Julekalendarer: te zwyczajne, kartonowe, z czekoladkami ukrytymi za drzwiczkami z kolejnym numerkiem i te bardziej wyszukane, w którym prezenciki na każdy dzień wykonuje się własnoręcznie, chowa do malutkich pudełeczek, przewiązuje wstążeczkami, a potem wspólnie otwiera, wyciągając na przykład zwolnienie od zmywania (więcej na temat norweskich kalendarzy adwentowych możecie przeczytać tutaj, u Eve i Boba). Dekorują też swoje drewniane chatki, wieszają w oknach gwiazdy, na drzwiach wianki z ostrokrzewu, usadzają brzuchate mikołaje i rumiane Julenisser, wyciągają z czeluści szaf wiedźmy i trolle. Ale dodatkowo w Drøbaku, co weekend, odbywa się kiermasz bożonarodzeniowy tak zwany Julemarked (słów z "Jule" na początku jest w norweskim co najmniej dwadzieścia). Ten kiermasz, w pierwszą niedzielę adwentu, był dodatkowo okraszony specjalnym wydarzeniem - wtedy po raz pierwszy miano zapalono lampki na miejskiej choince, wielkim drzewie w samym centrum placyku.






Julepost
Wiecie gdzie trafiają wszystkie listy do Mikołaja? Do Laponii? Bzdura. Trafiają właśnie tutaj, do Drøbaku. Chociaż pocztę założono tu dopiero trzydzieści lat temu, znajduje się tutaj specjalna skrzynka pocztowa, z której listy otrzymują specjalną mikołajową pieczątkę. No, o sens wysyłania sobie listów z mikołajową pieczątką, zamiast Mikołajowi listów z jakąkolwiek pieczątką - mnie nie pytajcie. Poczta też właściwie tylko z nazwy jest pocztą, to raczej składzik prezentów różnego autoramentu, od kubków w kropki, przez poduszki, pledy i mydła, na chusteczkach w muchomory skończywszy. Mają nawet wypchanego niedźwiedzia polarnego z tabliczką w dwóch językach.





Julehuset
Wchodząc, przygotujcie się - Julehuset od progu bucha w Was skondensowaną świętowością. Zapchany od podłogi do sufitu wszelakim bożonarodzeniowym dobrem, w które można się ubrać, podarować, zjeść, udekorować dom, choinkę, powiesić, położyć, podłożyć, schować do mikołajowej skarpety. Tysiączne zastępy trolli, skrzatów, mikołajów, wiedźm, ozdób choinkowych i innych Bardzo Potrzebnych Rzeczy służących budowaniu świątecznego klimatu. Spędziłam tam, lekko licząc, jakieś dwie godziny, przyglądając się wszystkiemu dokładnie po kolei i żałując w duchu nad cenami (te były iście zabójcze. Brzydkie, nieświąteczne słowo, ale cóż). Ale mimo to napawałam się do wypęku ślicznymi elfimi lalkami (chciałabym, żeby moje dzieci się takimi bawiły, są cudowne), trollami w czapach, ozdóbkami - całym tym nieopisanym majdanem porozkładanym malowniczo na starych saniach, szafach i drewnianych półkach.








Wszystkie miłe rzeczy
Jarmark w Norwegii nie może się obejść najwidoczniej bez kilku nieodzownych elementów. Pierwszym z nich są oczywiście gofry, sprzedawane w ilościach hurtowych zawsze i wszędzie. Drugim jest grzane wino, które tutaj podaje się na słodko, z dodatkiem rodzynków i siekanych migdałów. Nie jestem pewna, którą wersję wolę, czy tę korzenną czy tę słodką... Tym niemniej sprzedaje się również inne słodkości, domowe wypieki, ciasteczka, a z ciepłych posiłków kiełbaski i coś w rodzaju leguminy z ryżu. 

Pod wieczór, kiedy zaczął zbliżać się czas zapalania światełek, zrobiło się przeraźliwie zimno. Część tłumku, który w międzyczasie zebrał się w okolicach głównego placu, okupowała pocztę, bibliotekę i Julehuset, ale większość, jak gdyby nigdy nic, radośnie przytupywała na mrozie, słuchała kolęd śpiewanych przez dziecięce chórki, (ustawione na wdzięcznej mini-scenie, zaopatrzone w profesjonalny sprzęt), kupowała tony leguminy i hektolitry grzanego wina. Patrzyłam na nich przez okno i dumałam nad mądrością ewolucji, która pozwoliła tym Wikingom przez wieki życia w mrozie oswoić go, przystosować się i po prostu nie zwracać na niego uwagi. Ja nie mogłam, ale cóż się dziwić, moja krew do ostatniej kropelki jest słowiańska. 





Wokół choinki
Punktualnie o 17 zebraliśmy się wszyscy pod drzewem i jakiś kierownik zamieszania zaczął odliczanie. Odliczałam ze wszystkimi (ti, ni, åtte, sju, seks, fem, fire, tre, to, en!) i nagle choinka zapłonęła sznurami światełek. Tłum zafalował, ruszył naraz we wszystkie strony (takie przynajmniej odniosłam wrażenie) i zajęło mi dobrą chwilę wydostanie się z niego. Obeszłam placyk opłotkami i nagle zauważyłam, że to, co wzięłam za nieskładny ruch, w istocie było parciem ku ruchowi okrężnemu - po prostu większość zaczęła tańczyć wokół choinki. Palnęłam się w głowę i przypomniałam sobie, że przecież faktycznie, Skandynawowie tradycyjnie tańczą wokół drzewka, tak jak dzieci z Bullerbyn (ha,  kolejna książka dzieciństwa, która podświadomie nadaje rytm życiu!).


Wróciłam przemarznięta do szpiku, ale naładowana bardzo pozytywnymi wrażeniami. Kolejny raz się przekonałam, że Norwegowie umieją świętować tak pięknie jak żadna inna nacja, z jaką miałam kiedykolwiek do czynienia (nie było ich wiele, ale parę zawsze). Chciałabym, żebyśmy też tak umieli, bez zadęcia, zwyczajnie, po ludzku, ciesząc się a nie wystawiając na podziw i krytykę, bo przecież nie o to chodzi. Chodzi o poczucie, że jest inaczej niż zwykle, że coś się dzieje, dzieje się u nas wszystkich i dlaczego by nie celebrować tej okazji razem.

Będę za tym tęsknić.
A odjazd coraz bliższy i bliższy...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz